Kontakt

Co Pani chce wiedzieć? Wystarczy się rozejrzeć. Reportaż pani pisze? A do jakiej gazety? A na studia! A ja to nie umiem tak gadać do reportażu. Zawsze coś palnę nie tak. Pani kogoś innego zapyta. Nikt nie chce gadać? Boże, co za ludzie, kiedyś to tu inna była atmosfera. Dobra, ja Panią zaprowadzę do takiego jednego, co lubi gadać. Też mam córkę i wiem, że na tych studiach to wymagają czasami Bóg wie czego. Stasiu weź tu Pani opowiedz o bazarze Różyckiego. Dziewczyna musi napisać reportaż na studia, bo inaczej nie zaliczy. Jak to nic nie wiesz? Toć 30 lat tu siedzisz! Siedzi tu tyle czasu, staniki sprzedaje, niejedno widział. Do kogo mam ją zaprowadzić. Moja mamusia prowadziła tu sklep z sukniami ślubnymi bardzo sławny w całej Warszawie i poza miastem. Pani kochana, ja tu spędziłam całe swoje życie. Na bazarze jestem od 40 lat. W tym czasie wychowałam dwójkę dzieci, które są już dorosłe. A ja wciąż jestem w tym miejscu i nie zamierzam się stąd ruszać. Dlaczego? Bo pomimo tego wszystkiego człowiek jednak wciąż ma serce do tego miejsca. To miejsce bardzo wyjątkowe, z duszą. Po co to niszczyć? Najpiękniej było oczywiście w lecie. Wszystkiego dużo, kolorowo, masa ludzi, zawsze jakiś grajek coś grał. Już na wieczór po całym dniu moja mama z paniami, które obok prowadziły interesy, siadały zawsze razem i paliły papierosy. Dobra, Pani kochana idę, bo klientkę mam.

Robiłem interes na kryształach. W mazowieckim pracowało sporo zakładów, zakładzików, w Krośnie, w Radomiu. Produkowały naczynia, wazony, ozdobne talerze. Ten towar pod koniec lat 70. stanowił wielki rarytas, to była klasa, styl. Raz w tygodniu jeździłem w teren, pakowałem, żeby się nie potłukło, przywoziłem wszystko tutaj i naprawdę dobre pieniądze z tego szły. Pani sobie nie wyobraża, jaki na to wtedy zrobił się popyt. Dzisiaj to się nikomu nie podoba, bo kojarzy z PRL-em, bo tysiące ładniejszych rzeczy dzisiaj produkują.

Dziś meblami handluję, bo muszę coś robić. Muszę żyć na bazarze. Nie wiem, czym bym czas zapełnił, gdyby nie ten sklepik. Ludzie codziennie coś przynoszą. Jakieś drobiazgi, cukiereczki, obrazy, krzesła, wszystko z domu sprzedają, żeby mieć na chleb. Przeważnie starsi, schorowani ludzie. I wie pani, najgorsze jest to, że mi teraz te kryształy z powrotem przynoszą. Ja znam te twarze, znam tych ludzi. Już cały magazyn mam nimi wypełniony. Nigdy tego nie sprzedam, a i tak codziennie nowe skupuję. Ale wie pani, nie mógłbym tym ludziom w oczy patrzeć. Kiedyś to było bogactwo i styl, ludzie się zapożyczali, żeby te kryształy u mnie kupić. A teraz? Sprzedają to za 5 złotych, byle jeszcze jeden dzień przeżyć. Ja nawet nie wiem, ile mam im za to dać. To dziś nic nie jest warte, nikt tego w domu nie chce trzymać. To daję tyle, żeby na zakupy im starczyło. 

Ważne, żeby chcieć się uczyć. Jak ja o tym mówię, to nikt tutaj nie rozumie. Mówią tylko, że Stefan ma pieniądze. To nie wszystko, nie wszystko. Dużo było takich jak ja, co mieli pieniądze, ale nie chcieli się uczyć. Ledwie powszechną szkołę skończyli. Nawet matur nie zrobili. Ja uczyłem się za krawca, kuśnierza. Różne kursy porobiłem. Tu gdzie teraz na bazarze biuro, to stał mój pierwszy sklep z futrami, na górze antresolę miałem zrobić. Na górze mieli szyć krawcy, a na dole miałem sprzedawać. Ale nie chcieli mi dać pozwolenia na przerób i sprzedaż. Najlepszy handel miał miejsce za Gierka. Ja powiedziałem nie raz, że Polacy powinni mu pomnik postawić, mimo że to komunista, ale gospodarz dobry. Te autostrady, to wszystko. On pożyczał Ręczę Pani, że nie dużo, i on by wszystko oddał. Fabryk nie likwidował, bezrobocie nie istniało. Jaruzelski dobry był, ale od wojska, gospodarz żaden. Gomułka jeszcze jako tako, ale najlepszy Gierek. Gdyby nastąpiły czasy jak teraz, taka swoboda to za taki handel to każdy by sobie kamienicę kupił. Teraz jest swoboda nie z tej ziemi tylko… Renciści królują na bazarze. 500-600 złotych mają na miesiąc. Ludzie mało zarabiają, bezrobocie, każdy trzyma pieniądze, żeby na życie starczyło. A łachy? Każdy chodzi w tym, co ma. Zaczyna być ciężka złotówka i najgorzej jest, że ci młodzi ludzie pracy nie mają. Ja mam syna lekarza, otworzył gabinet. W dawnych czasach to on w tym gabinecie kolejki miał, a teraz jedna osoba przyjdzie na tydzień za 50 złotych, a słynny jest lekarz. Dobry lekarz, ale nie zarabia i teraz bankrutuje. Wiele przypuszczałem, ale taka nędza jak teraz na bazarze, to nigdy nie przypuszczałem, że nastąpi. Ja potrafiłem przez ostatnie dwa miesiące bez utargu stać. Nikt futra nie kupił. A komorne cały czas trzeba płacić… ja nie zalegam. Ja lubię być solidny. Cały czas płacę. No i teraz nie wiem, jak to będzie dalej, tę swoją budkę dałem tej, co tam teraz stoi. Też jej tam nie bardzo idzie i też mówi, że nie daje rady. Ona 30 lat u mnie pracowała jako ekspedientka. Teraz z biustonoszami stoi i marznie. Oddałem jej tę swoją budkę, ale ona jej nie otwiera, bo mówi, że nie ma po co otwierać, nie da rady 500 złotych płacić komorne. Mówi, że po 2 biustonosiki sprzedaje i ma po 5, 10 złotych na dzień.
Przyjechałem do Polski w 1945 roku z Mauthausen. Nie było roboty, to wziąłem się za handel. Kilka razy mnie aresztowali, bo miałem w budce za duże kapoty. Trzymali mnie rok czasu. W 1952 roku to było. Siedziałem na Służewcu, aż Stalin zdechł, to dopiero mnie zwolnili. Dwa obozy przeżyłem, raz mnie złapali Niemcy, raz Polacy. Nawet nie chcę tego wspominać. Teraz jest spokój, ale to znowu ludzie pieniędzy nie mają.

Byłem na Różycu niedawno. Z twarzy które znałem, ani sztuki. Z bazaru zostały resztki. Jedną kobietę spotkałem. Pamiętałem ją. Była taka ruchliwa, energiczna. Zdawałoby się, że to tak niedawno. Teraz taka siwa babunia. Popatrzyliśmy na siebie.

– To były czasy – westchnęła. – Bało się, ale zarabiało się. A teraz…

Kiedy wejdziesz w Targową,
Świat wiruje przed głową,
Patrzysz w lewo patrzysz w prawo:
Brama, bazar
Mknie tam żwawo.
Targowisko,
Tu się żyje,
Serca nam mocniej tu biją,
Naręczniacy pokrzykują:
Berety czysto wełniane
Francuskie importowane,
Ostrzę noże, nożyczki,
Pięknym paniom pilniczki.
Gorące flaczki,
Kup pan doniczki,
Bóg zapłać
To dziś nie w modzie,
Z władzą żyć tu trzeba w zgodzie.
Alpażkie to miejsce kosztuje,
Bo skutki być mogą żałosne.
Przeróżni kupcy dziwacy
Kręcą się po małym placu,
Jeden drugiego przeklina,
Ale to kłótnia rodzinna.
Walą więc gęste tłumy
Z niezmienioną od stu lat dewizą:
Kto handluje ten żyje.
Bazar to Pragi herb,
Niech pan prezydent
Miasta nie trapi,
Decyzję cofnie i plac zostawi.
Brak Różyckiego
To wielka szrama
To dramat…

Czy mogłaby powstać opera o bazarze Różyckiego? Opera wymaga dramaturgii, która nie odbiega od pewnych kanonów. Już nawet operetka by nie zdała egzaminu, choć miała miejsce piękna próba w postaci operetki „Student żebrak”. Ale myślę, że musical jest do tego stworzony. Bazar nadaje się jak najbardziej do musicalu! Wspaniały folklor, można wynaleźć historie, w których jest duma, zazdrość, można dopisać do tego konflikt, historię miłosną, tańce i zabawy. Tak, bazar Różyckiego to temat na wielki musical.

– Pan go nie słucha, on jest nienormalny.

– Tu nie ma normalnych ludzi, samo „grandziarstwo”. Oszukują, kradną, potem się napierdalają. Ja Różyca to znam. Z życia i przeżycia. Tu był kiedyś piękny bazar. Flaczki, raczki i smaczki. A teraz? Opera.

Stary Bronek Pszczółkowski, który miał sinicę od serca, lubił się poznęcać. Żona mu umarła, bo ją bił, córka uciekła do Domu Dziecka a syn aż do Ameryki. Został się sam jeden w tylu pokojach. Mąż pani Sabiny wykrył, co stary Pszczółkowski robi z psami. Bo u niego coraz to inny pies przywiązany był na balkonie. Łapał je i robił flaki na bazar. Ja to się aż do świętego Franciszka modliłam o te psiny. To jest patron zwierząt i bardzo dobry święty. Mówiłam, Panie Bronku, pan zostawi te psiny, bo spotka pana kara. No i sparaliżowało go.

Teraz na tej samej posesji co stał „Schron u Marynarza” jest knajpa „Pyzy, flaki gorące!”. I ona jest z wykrzyknikiem, co jest bardzo ważne, bo to jest okrzyk bazarowy. Te okrzyki stały się bardzo ważne. To jest część kultury, która powoli ginie. Ja sam pamiętam, np.; „Która za mąż wyjść nie może, tej lód Bambino pomoże”. To przykład humoru, który bywał dosyć gruby, związany z cielesnością, z wulgarnością. Ale w przypadku tego loda Bambino jest to bardzo finezyjne, bo można sobie wyobrazić, że jak z odpowiednią czułością będzie kobieta jadła loda Bambino, to zaraz znajdzie sobie męża.

Nie na darmo jeździł gościu z wózkiem z lodami i krzyczał „Lody, lody na śmietanie, kto poliże temu stanie!”.

Sprzedawano na bazarze pewien, „gorący towar”. Dostępny tylko zimą. Wśród przekupek krążyło indywiduum proponujące ten bezcenny nabytek. „Gorące cegły! Gorące cegły! Komu cegłę! Komu marznie dupa, u mnie cegły szuka!”. Taką cegłę wkładała przekupka po prostu pod spódnicę i miłe ciepełko pozwalało jej przetrwać następną godzinę handlu.

Dziś są schabowe, mielone i gołąbki. Do tego ziemniaki i surówki. Wielka na cały talerz porcja kosztuje zaledwie trzy złote, ale jak klient jest ładny i koleżance się spodoba, to i taniej może zjeść albo wcale nie musi płacić. Na Różyckim co jakiś czas zmienia się chodliwy towar. Kiedyś były to zachodnie waluty, tureckie kożuchy, dżinsy, kawa…

A dzisiaj w cenie są tylko młode dziewczyny. A najbardziej to takie z długimi włosami, blondynki.

Oglądałam w TVP znany i lubiany, również przeze mnie, kulinarny program Roberta Makłowicza. Jego autor przyjechał do Warszawy, żeby tu, na bazarze Różyckiego przyrządzić pyzy ziemniaczane, zwane też żelaznymi kluskami. Program swój rozpoczął tak „Proszę państwa, jesteśmy w stolicy Mazowsza!”. Nie wiem, jaki zamysł towarzyszył autorowi takiego stwierdzenia, ale ja się najeżyłam: „A to Krakus jeden – stolica Mazowsza, też coś!”.

Rozpoczęło się przygotowywanie potrawy. Wokół zgromadził się tłum osób zainteresowanych wydarzeniem – kupców i klientów bazaru – uważnie obserwujących poczynania p. Makłowicza. Kiedy mimo kilku prób „zarobienia”, ciasto ciągle się rozłaziło i kluski się nie udawały, ze złośliwą satysfakcją pomyślałam sobie „Kara boska za tę stolicę Mazowsza!”. Ale z tłumu otaczającego bezradnego kucharza nie padły słowa krytyki. Przeciwnie zaczęły padać życzliwe rady: „Trzeba dodać trochę mąki ziemniaczanej!”. Zrazu kucharz nie słuchał tych rad i nadal mu nie wychodziło. Jednak życzliwi nie ustępowali, bo oni wiedzieli lepiej i dalej zachęcali, by w niedalekim sklepie kupił odrobinę takiej mąki. Kiedy wreszcie to się stało i udane kluski wypłynęły na powierzchnię – radość była ogólna. Właśnie tacy są warszawiacy – uważni i krytyczni obserwatorzy, ale życzliwi i chętni do pomocy.

Otworzyli Carrefoura, ale paradoksalnie trochę to handlarzom z bazaru pomaga. Ludzie, jak przyjeżdżają na zakupy do centrum handlowego, odwiedzają również bazar. Wiosną to więcej też takich, co idą do szpitala na rehabilitację. Przechodzą przez bazar dla urozmaicenia, ale jak idą tędy, to czasem też coś kupią. Niektórzy mówią z góry, że mogą kupić za kilka dni, jak renta przyjdzie.

Na bazarze zmienili się ludzie. Przestali to być rdzenni prażanie, tylko powstały biznesy. Zmieniały się twarze. Zamiast czerstwych, ogorzałych od stania w każdą pogodę na dworze, pojawiły się lalusiowate. I to już nie jest to. Czuło się, że handlują z chęci dorobienia, chcą się odbić i wyjść dalej, a nie że tu jest ich miejsce, że tu żyją, pracują do końca swoich dni, amen.

Pan Krzysztof nie poprzestaje na jednym czy drugim utworze. Trudno go powstrzymać przed czytaniem kolejnych.

 

Siedzę sobie tu z Joanną, naszą miłą, ładną panną.
Włosy sobie poprawiała i w oczęta mi patrzała.
Byłem troszkę zawstydzony, powiem nawet przerażony, 
Gdy tu zeszyt wyjęła i zabrała się do dzieła.

 

Tymi słowami Pan Krzysztof zaczyna swoją opowieść. Z towarzyszącej mu zawsze i wszędzie torby na zakupy wyciąga kartki i karteczki. Wszystkie zapisane są obustronnie, drobnymi literami, bo on tworzy, gdzie i kiedy tylko może. „Piszę tak, jakby ktoś do mnie mówił. Patrzę na coś i po prostu czuję, że muszę pisać”.

Jak na prawdziwego artystę przystało, pan Krzysztof ma też swoją muzę. Nie jest nią żona, która od zawsze uważała, że jego zeszyty tylko zawalają mieszkanie i że wkrótce nie będzie w mieszkaniu nic poza nimi. Jest nią tajemnicza Jola. Anioła, (bo tak pan Krzysztof ją nazywa), poznał na Święcie Pragi na Ząbkowskiej. „Zobaczyłem ją jak tańczyła. Od tamtego momentu mam z niej dużo inspiracji. Wiedziałem tylko, jak ma na imię, ale udało mi się ją w Warszawie odnaleźć. To niezwykła osoba” – ucina pan Krzysztof i więcej o Joli nie wspomina. Pan Krzysztof urodził się na Pradze, w domu nieopodal azaru Różyckiego. Dlatego nie mógł nie napisać o Pradze – „Ta dzielnica jest inna niż reszta Warszawy, ona mi wręcz imponuje. Większość warszawiaków ją ignoruje, a dla mnie jest świętością” i ma swój klimat.

 

Dzisiaj klimat bazaru to przede wszystkim czekanie. Ten bazar oddycha oczekiwaniem. Czeka się tu na klienta, którego zabierają supermarkety. Wyczuwa się więc to bezpośrednie oczekiwanie i prośbę „Przyjdźcie”. Pamiętam film, na którym byłam z rodzicami tuż po okupacji. Grało w nim dwoje dzieci i rodzice, którzy się strasznie kłócili. W pewnym momencie pokazano te dzieci siedzące w kąciku, z zaciśniętymi nerwowo piąstkami. One tak bardzo chciały, żeby rodzicie przestali się kłócić. I właśnie ten nastrój dominuje dzisiaj na bazarze.

Nie lubiłem odmawiać różańca, kolejne dziesięć „zdrowasiek” mnie nużyło, więc zacząłem wtrącać między tajemnice swoje teksty. Potem to już poleciało. Koledzy namówili mnie do napisania czegoś na Boże Ciało, potem na Drogę Krzyżową, a w końcu na Gorzkie żale;

Wstęp do Drogi Krzyżowej

Czym dla nas jest droga krzyżowa?
Modlitwą, która serca porusza,
Przez owe jej częste odprawianie zbawiona może być każda dusza.
Niech miłość boża poruszy me serce, popłyną z oczu słonych łez strugi.

Wstęp do Gorzkich żali

Co oznacza słowo żal? Trudno będzie to wyrazić.
Nie chciałbym Cię Jezu drogi definicją tą obrazić.
Żal to skrucha, to pokora, żal to wszystkie smutku cienie,
Żal dla człowieka oznacza, cóż odpowiem, zbawienie.
Że złego czynić człeku przeciw bliźnim, dziatkom, matce, przeciw bliźnim, dziatkom, Bogu, jesteś już w szatana klatce.
Pręty jej twarde jak skała, niczym sztylet ranią serce, serce Bogu Najwyższemu i Świętej Panience.

Kiedyś proszę Pana, to jak się handlowało w sobotę, to narzeczona całą niedzielę liczyła pieniądze. A człowiek jak panisko odpoczywał i balował. A teraz? Wie pan, wszystko pada na ryj.

 

Jest jeszcze paru takich jak ja. Jeden ma nawet 90 lat, ale w tym roku już nie przychodzi. W zeszłym jeszcze handlował. Jest też jedna pani co ma 90 lat, ale jest zimno i też nie przychodzi. Już nie ma nikogo. Kiedyś tu stało tysiąc parę budek – za komunistów. Jak jest zarobek, to ludzie przychodzą, jak nie ma, to po co mają przychodzić.

 

Muszę pani powiedzieć, że modlę się, żeby ten bazar został. Ja zbierałam na msze. Odprawiono ze 3 razy, tu w katedrze. Szłam i zamawiałam. Miała zostać postawiona figurka Matki Boskiej na bazarze, ale rozeszło się po kościach. Ale i tak mówię, że do dzisiejszego dnia nas Matka Boska ratowała, to i uratuje. Wierzę. Ze mnie to się śmieją.

Tu normalnie można sobie jeździć niedużym samochodzikiem między straganami i na pewno się nikogo nie potrąci. A kiedyś ciężko było przejść.

Zostanie bazar dla biedaków. Co teraz zostało? Szczątki. Wspomnienie. Tam gdzie to puste pole, to tam same budki stały. Ja myślę, że ten bazar się już nie utrzyma. Patrz pan ile tu jest straganów, ile stoisk, na 20, 4 czy 5 budek otwartych, a o klientach to już się nie mówi. A gdzie ja pójdę w tym wieku. No, ale siedź pan w domu, to pan kota dostaniesz. Zostało nas paru. Widzi pan? Stoi pan godzinę, żeby ktoś przeszedł. Pusto, nikogo nie ma.

Nie daj Boże, jak by tego bazaru nie było. Gdzie ja pójdę te parę groszy zarobić. Stary jestem, kto mnie do roboty przyjmie? Z czego ja będę żyć? Jak zabiorą te bazary, to ja z głodu umrę. Ja to wiem…

Jest nas tu około 350, 400 osób, ale do ponad 60 procent z tej liczby listonosze pukają co miesiąc. I oni tylko dorabiają tu do tych swoich rent czy emerytur. Nie zależy im tak bardzo, czy będą handlować, czy nie. Są co prawda i tacy jak pan Stefan Kłyszewski, który jest tu od 40 lat. Od dwóch lat nie sprzedał ani jednego kożucha, ale tu siedzi – bo on tym żyje. Sprzedał działkę, więc ma z czego żyć i siedzi na bazarze, żeby nie siedzieć w domu. Przyjdzie, porozmawia, to nie myśli o chorobach. Bo jak człowiek usiądzie w domu, to się szybko starzeje i choruje, bo sam sobie te choroby wymyśla. Tylko siłami emerytów nie damy rady bazaru uratować. Bo ile oni mogą zainwestować?

Bazar Różyckiego 2010 r.
fot. Anna Korcz, archiwum prywatne autorki

Nie lubię w życiu monotonii. Nie lubię siedzieć z założonymi rękami. Przyroda jest tak piękna, że trzeba ją utrwalać. Kiedy jadę nad Niemen czy nad Bug, to w tych nadniemeńskich łąkach człowiek słyszy koncert żabi. Specjalnie chodzę nad rzekę, żeby ten koncert usłyszeć. Bazar Różyckiego ginie, bo nie ma już koncertu. Nie słychać kobiet nawołujących, nie słychać katarynki. Cisza. Cmentarna cisza.

 

Kiedy wreszcie przyszła wolność to bazar zaczął umierać. Trudno mi pogodzić się z nową rzeczywistością. Wydaje mi się, że bazar umarł nagle ale przecież trwało to ileś lat. Ale było to już tylko miejsce dogorywania wyglądało, jak hospicjum.

 

Dziś już nie przychodzę na bazar. Po co chodzić na cmentarz? Kiedyś to było centrum Pragi, centrum Warszawy, jedyne takie miejsce w tej części Europy. Kwitło tu życie. To była kapitalistyczna wyspa w PRL-u – ale teraz? Dziś się już tym nie zajmuję, po co, jak nic nie ma. Trwało życie, znałem wielu ludzi, teraz tam pustki. Nawet wspomnienia po tym nie ma. Opisywałem to wszystko, bo to był mój świat. Pisałem tak, jak chciałem – to stał się mój sposób na wolność, a wcale nie chciałem zostać zawodowym pisarzem. Pierwsze opowiadanie dałem do przepisania w biurze przepisywania podań. I przepisali to bez dialogów, jak leciało, bo nie umieli. Potoczyło się wszystko lawinowo. Żyłem i pisałem, nie miałem dużych potrzeb. Pisanie jako obrona. Odpowiedź na atak. Strefa wolności. Tylko moja. Nie chcę o tym gadać. Tego już nie ma. Co było, jest opisane.

 

Marek Nowakowski był pierwszym facetem, przed założeniem KOR-u, który sprzeciwiał się temu złodziejskiemu, bolszewickiemu ustrojowi. I on jeden z pierwszych siedział na Rakowieckiej jako więzień polityczny. Pisał tam różne grepsy, które cała ferajna złodziei roznosiła w zębach. Miał ogromne poważanie. Byłem u niego w domu kilka razy. On dużo wiedział o życiu, miał dobrą pamięć. Mnie się podobało, jak dostał nagrodę literacką – 100 tys. złotych. Dziennikarze do niego – „Panie Marku, pan dostał…”, „Bo mi się należało! – mówił”. Grałem dwa razy podczas promocji jego książek. Jak poprosił, to graliśmy za darmo. On mi opowiadał różne ciekawe rzeczy, jak się kolegował z Osiecką, z Markiem Hłasko. Mieli taką ksywę „knajpołazy”. Czasem mi rożne powiedzonka mówił i twierdził, że w dobre ręce idzie praski folklor.

 

Marka Nowakowskiego spotkałem ponownie jesienią 1995 roku, kiedy zespół Szwagierkolaska miał swój debiut w piwnicy „U architektów” na ul. Koszykowej. Przyszedł na premierę płyty. Wymieniliśmy się telefonami. Nie miał komórki, raczej dzwoniłem do jego domu. Odbierała małżonka i tak umawialiśmy się na kawy, herbaty. Regularnie spotykaliśmy się na Placu Konstytucji w Green Coffee. On nieodłącznie z papierosem. Zawsze elegancki. Kulturalny. Miał ogromny szacunek u ludzi. Dużo opowiadał o Pradze, o literaturze, o Warszawie. Rozmawialiśmy o Stasiu Wielanku, o Grzesiuku, o Stanisławie Grochowiaku. Słuchałem go z otwartą buzią. Chciał być pisarzem wiarygodnym. Znalazł takie miejsca, które niosły dla niego prawdę. Bardziej cenił półświatek, z jego własnym kodeksem honorowym, niż dygnitarzy ze Śródmieścia bez kodeksu.

 

Gdzie pojadę, to kombinuję, gdzie jest bazar, żeby połazić, zobaczyć, jak jest w innych miastach, w innych krajach. No wszędzie: w Turcji czy w Holandii, czy w Tunezji musiałem iść na bazar. Ale tam to mają inny styl niż u nas na Różycu. Tam to dopiero trzeba się umieć targować, a nachalni tacy; za moją wnuczkę to chcieli mi dać kiedyś sto wielbłądów.

 

Żeby w życiu coś osiągnąć, to trzeba się napracować, bo inaczej człowiek się upodabnia do tych, co stoją pod blokiem i patrzą, żeby kogoś okraść, albo komuś przyłożyć. Zostałem kupcem i nie narzekam. Nigdy nie chciałem tego zmienić, bo stać mnie było na wiele i miałem zapewnioną stabilizację. Człowiek nie żyje 500 lat i powinien cieszyć się tym, co ma i tym, kim jest. Trzeba wykorzystywać każdą chwilę, żeby być szczęśliwym. Ja przez cały rok stałem na bazarze, także w lecie. Ale i urlopy się brało, wyjeżdżało za granicę. Trochę świata poznałem. Dwa lata temu byłem w Tajlandii, bardzo mili ludzie, weseli. Dużo zwiedzaliśmy, byliśmy na rzece Kwai, na moście, gdzie kręcono film. A te ich świątynie aż kapią od złota. Tajlandię wybraliśmy z folderu, Europę to już się znało. Ja nigdy nie jeździłem po towar za granicę i nigdy nie przywiozłem towaru na handel. Jak jechałem to tylko na zwiedzanie, na odprężenie, na wypoczynek. Dopiero jak się komuna skończyła, to można było sobie gdzieś dalej pojechać, a choćby na Majorkę. Jak człowiek jest młody, to go wszystko interesuje, ale teraz już jest inaczej. Jeżdżę na działkę. A wcześniej to miałem do zwiedzania całą Polskę. Zacząłem od Suwalszczyzny, przez Bieszczady, Krakowskie, Dolny Śląsk do Pomorza. Nie miałem zwyczaju planować, jechało się na „żywioł”. Jeździliśmy z miejsca na miejsce. Zawsze samochód miałem i tak jeździliśmy. W Europie to nie byłem tylko we Francji i we Włoszech. Ale zwiedziłem Dominikanę, Tajlandię, Tunezję, Teneryfę, Egipt. Te podróże to było oderwanie od rzeczywistości. Nie wyjeżdżam częściej jak raz do roku. Na więcej nie byłoby mnie stać. Lubię czynny wypoczynek i ryzyko. Jak trochę adrenaliny jest we krwi, to człowiek czuje się lepiej. Skakałem na bandżi, jeździłem skuterem wodnym za balonem. Mam 75 lat i staram się jakoś trzymać.

 

Na bazarze bywało, że chodzili złodzieje i sprzedawali futra. Ale ja byłem bardzo ostrożny. Raz jeden przyniósł popielice. Otworzył walizkę, a ja pytam „ile?”. A on „tyle” – jedna czwarta wartości. Powiedziałem, że nie kupuję bo za tanio. Zapytałem o dowód a on ich z pięć wyjął. „Który pan chce?” zapytał. Powiedziałem „Dobrze, to ja kupię na jeden z tych dowodów. Można dzielnicowego wezwać?” – „Coś pan głupi?”. Zabrał tę walizkę i poszedł sobie. Tu kiedyś komendant, do mnie przyszedł: „Panie Kłyszewski, tu tyle paserów, a pana nigdy nie można złapać”. Pozostałem bardzo ostrożny, nigdy nic nie kupiłem, jak czułem, że towar trefny. I dlatego jestem tu szanowany. Jak przyjdę na bazar to miło jest, jak mówią „To porządny człowiek”. I jak widać bez rodziców chowany. A syna na lekarza wykształciłem. Nie łatwo było. Musiałem trzymać korepetytorów. Jeden rok się nie dostał, bo ja bazarnik byłem, a on miał zamiłowanie na lekarza. Na politechnikę to by nie miał problemów, bo jego chrzestną została córka rektora. Ale na inżyniera on nie chciał, tylko na lekarza. No to jak pierwszy rok nie dostał się, to poszukałem tych, co siedzieli na egzaminach i z czterech, pięciu przedmiotów uczyli go. A ja pieniądze miałem. A jak syn poszedł na egzamin to pięć piątek zrobił i musieli przyjąć. Taki grzeczny chłopak. Po tych egzaminach to ja przyjęcie w Bristolu zrobiłem, wszyscy profesorowie przyszli. Nikt już nic nie miał do gadania. Musieli wziąć nawet takiego od bazarnika. Takie czasy. Najpierw to syn miał iść na księdza, ale zakochał się w dziewczynie, a teraz żyją w separacji, pod jednym dachem. To była jedna z najpiękniejszych dziewcząt. A teraz zakochała się w kimś innym i tyle. Inni się żenią, ale ja… Ja żeniaczki nie lubię, ja lubię swobodę. O żeniaczce zawsze mówiłem, że to są kajdany. Żona była taka przywiązana, ale ja nie bardzo chętnie się żeniłem. A teraz sam gotuję, sam sprzątam, wszystko sam robię. A to trochę też z zawodu miłosnego. Na Żoliborzu taką manikiurzystkę miałem. Taka ładna dziewczyna była. Ja zacząłem z nią trochę chodzić, ale ona zaczęła ode mnie wyciągać pieniądze, a kierownik tego salonu jej kochankiem był. Później gosposia ją wydała. Ja jej nawet nie pocałowałem, a ona kręciła ze mną, wyciągała pieniądze, a tamtemu dawała. A gosposia przyszła do mnie i mówi: „Panie Stefanie, oni u mnie odnajmują pokój, czemu Pan głupi taki, wydaje Pan pieniądze, a to jej kochanek jest”. I od tej pory trochę się zraziłem do kobiet. I takie moje życie-przeżycie było.

 

Wie pani, nic nie jednoczy ludzi tak jak wspólny interes. Bazar to miejsce magiczne, które łączy pokolenia. Silne więzy istnieją tu od lat, przetrwały kryzysy, najtrudniejsze nasze okresy. I myślę, że dalej przetrwają.

Zbliżam się do 80-tki. Ja nie lubię być bezczynną, bo jak starszy człowiek jest w domu, to jemu się wydaje, że on musi tylko leżeć w łóżku, że on po śniadaniu musi się położyć, że on nie musi zjeść obiadu, że on może leżeć. Ja mam kręgosłup chory z czasów wojny. To było pod Puławami, leciał pocisk, uderzył w ziemię i mnie ta ziemia przysypała i ten kręgosłup mam taki chory od tej ziemi. Będę tęsknić za bazarem, za powietrzem, za ludźmi, ja nie będę w domu szczęśliwa.

 

Domek mam na Grochowie, parterowy, koło kościoła. I w tym domku jestem sam. Sam muszę palić, sam gotować. Bo jak zarabiałem, to każdy przyszedł i panu zrobił, a teraz z emerytury nie można niczego opłacić. Ja zaprawę mam od dziecinnych lat i dlatego sobie radę daję. I gotować potrafię… Pan Bóg w życiu dawał mi dużo pieniędzy, tylko miłości nie. Bo mi żona wcześnie umarła, a rodziców nie miałem. Byłem znaleziony. Szczęście do pieniędzy w życiu to miałem. Byłem kilka razy bardzo bogaty, ale sieroctwa miałem za dużo. Żona taka dobra była. Żyliśmy razem 45 lat! Już 20 lat nie żyje ! Bo jak ja żyję to i ona mogła jeszcze żyć. U mnie serce, nerki jak u osiemnastolatka. Nadal pełen życia jestem, tylko te nogi. W domu to nieraz trzeba przy kuchni cztery godziny stać i pilnować, bo się przypali. Już nieraz odszedłem i się nadpaliło. Ja miałem w alejach Jerozolimskich za okupacji restaurację, to mam pojęcie o gotowaniu. Tylko teraz mam już trochę dosyć. Chciałbym, żeby mi kto podał… Myśmy z żoną bardzo skromne życie prowadzili. Nie jakieś tam zabawy po restauracjach. Prawie tak jak najbiedniejszy człowiek, proste jedzenie. Żona z Żyrardowa pochodziła, znała biedę jak i ja. Raczej oszczędzaliśmy, ale nie na jedzeniu. Żyliśmy skromni, ale bez obaw. Żonę z dzieckiem wywoziłem do Sopotu, ale na trzy dni, nigdy tak, żeby miesiąc urlopować. Tu mnie ciągnęło na bazar, bo tu dobry pieniądz był. Nie to co teraz.

Tu są takie praskie zasady, czasem, jak trzeba, to i po mordach się pierzemy, ale w końcu wszyscy się kochamy, nie?

Wigilia 2003 r. i Wielkanoc 2004 r. na bazarze Różyckiego
fot. archiwum prywatne Zenona Jędry

Ja się Bazarem nigdy nie interesowałem. Nie rozumiem tej fascynacji. Wszyscy wspominają pyzy, a teraz jakby je zobaczyli w tych brudnych kubłach, owinięte szmatami, to by nie chcieli ich jeść. Tam zawsze dominowały brud, smród i ubóstwo. Przed wojną to mi mama zabraniała tam chodzić, bo by mnie pobili i okradli. Wtedy jak komuś rower zginął, to szło się na 15 komisariat na Jagiellońską i tam wysyłali zwiadowcę na bazar, i on z tym rowerem wracał, bo po 15 minutach rower był już do kupienia na bazarze. Ten bazar przed wojną nazywano Starym Bazarem. Dopiero jak wróciłem z wojennej tułaczki, dowiedziałem się, że nadano mi imię Różyckiego. I to jest w ogóle wielkie nieporozumienie z tym Różyckim, proszę sprawdzić w prasie z tamtego okresu. Przed wojną Różycki się do bazaru nawet nie przyznawał, bo jako szanowany przedsiębiorca nie mógłby się przyznawać do takiego miejsca, miał jakichś żydowskich zarządców, którzy znali się na handlu – i tyle.

 

Bazar Różyckiego to kandydat do likwidacji. Powiedzmy sobie szczerze: ani korzyści nam nie przynosi, ani powodów do chwały. Rozsada brudu fizycznego i moralnej zgnilizny, rozwija niezdrowe zainteresowanie mamoną. Stał już wystarczająco długo i trzeba ten wrzód na zdrowym ciele miasta przeciąć. Na miejscu bazaru dom handlowy trzeba postawić, oszklony, wielopiętrowy, reprezentacyjny i estetyczny. Trzeba iść z duchem czasu.

 

A ja się bazarem zawsze interesowałem. Mam krzesełko, na którym – siedząc – maluję. Mam je od 1952r. Przyjechał do Polski z Budapesztu malarz, też akwarelista. Łaziliśmy razem po całej Warszawie. Ofiarował mi to krzesełko. Złamała się kiedyś jedna noga, więc musiałem ją wymienić. Ono zaczęło się psuć. Łatki szykowali mi znajomi rymarze. Jest tu na przykład łatka wycięta ze starego siodła. Bez tego krzesełka nie ruszałem się w żaden plener. Miałem je w Północnej Afryce, w Indiach. Z nim zawsze chodziłem i zwiedzałem. Na nim też siadałem między straganami. Na Różyckiego poszedłem z tym krzesełkiem ostatni raz jakieś dziesięć lat temu. Nigdy nic nie sprzedałem. Patrzyłem na bazar jak na teatr.

 

W „Klubie Plastyka” na ulicy Obrońców spotykaliśmy się wszyscy. Białous teraz mieszka gdzieś pod Warszawą, Grudkowski nie żyje. Tak naprawdę tylko on i ja zajmowaliśmy się Pragą. Bronił Warszawy we wrześniu 1939 roku. Został zawodowym malarzem, ale wojskowym. Walczył i w Berlinie, i w Warszawie. Zasłużony facet, ale już bardzo stary. Teraz miałby ze 110 lat.  W klubie plastyków wszyscy się spotykaliśmy, oni też przychodzili. Otwarte było do piątej, a w soboty i niedziele całą noc – czysty burdel. W poniedziałek jak się szło, to cała ulica obrzygana. Dawniej przychodzili tu tylko plastycy i ich goście. Nawet jak się przyszło tylko po pędzel czy tubkę farby, to wjeżdżało się na górę na piwo i zawsze ktoś się dosiadł. Przesiadywaliśmy tak do 11., aż nas wyrzucali. Zsuwało się stoły i kilkadziesiąt osób przebywało razem. A nam to jest potrzebne, bo jak się siedzi cały tydzień samemu w pracowni, to później dobrze wysłuchać wszystkich plot. To taka forma odreagowania. Wtedy też widziałem Jaksztasów w akcji, jak kłócili się po wódce. Przychodził tam też pewien pijak bezdomny, pseudonim „Rura”, bo mieszkał w kanałach. Bardzo sympatyczny. Pojawiał się też „Wariat”, szef mafii wołomińskiej. Miał na piersiach złoty łańcuch i prowadził z nami kulturalne rozmowy. Pamiętam, jak raz przyszedł „Rura”, a „Wariat” siedział akurat w galerii, gadając o sztuce z nami. Od razu wyciągnął pięć dych i dał je „Rurze”. Później zastrzelili „Wariata”. Wolski malował i mieszkał w najgorszej melinie na Brzeskiej.

Nie było mowy, żeby usiąść z pędzlem na bazarze. Od razu zbierała się masa ludzi, ciekawych, co się dzieje. Raz ci z bazaru zrobili zrzutę, żeby kupić mój obraz i dać go prezydentowi Warszawy. W pawilonie parterowym (tzw. Białym) funkcjonowała galeria sztuki. Sprzedawano to, co sobie ktoś wyobrażał jako ładny obraz, ładnie oprawiony. Główne motywy – sanie, zima, mężczyźni pędzą na saniach, strzelają do wilków, wilki w powietrzu się przewracają. Krew się leje. Hurtowo sprzedawano też takie coś w kształcie jaja. Wypukły odcisk, piękny jeleń stał na środku. Rama kwiecista, pełen przepych. I tam z Maćkiem Rybińskim i Wojtkiem Jastrzębskim chodziliśmy. Gapiliśmy się na te obrazy, bo to wyglądało tak kretyńsko, że było się z czego pośmiać. Jedna kobita obok miała stoisko z kurami. Pracowała w wełnianych rękawiczkach bez palców. Obok w pomieszczeniu mordowała te kury na zamówienie. U niej można było kupić kurę czy jajka. A później zamordowali tę babę. Kolejna, co sprzedawała kwiatki, też zamordowana. Dlaczego? Nie wiem, ale miejscowi wszystko wiedzą. Wystarczy w budzie pogadać. A u fryzjera – komplet wiadomości – CNN to przy tym frajer. Teraz, jak przechodzę obok bazaru i w tamtych okolicach, to jestem zszokowany. Zabudowania fabryczne na Okrzei stały puste przez wiele lat, później był tam pożar i zostały mury, a teraz z tego zrobili lofty, wybudowali wspaniałe budynki. No ale te domy stare, ostrzelane i obtłukiwane, to jednak, przynajmniej dla mnie, są milsze. Można poczuć prawdziwą Warszawę. Nie to co te kabiny prysznicowe. Oczywiście cieszę się, że tak się to wszystko zmienia. Stare budynki mają jednak urok, zwłaszcza dla malarza. Takie wieżowce malować, to trzeba być jednak psychicznie chorym.

 

Któregoś dnia rozstawiłem się ze sztalugami od strony Brzeskiej. Tam stały babcie, które skubały kury. Kury skubią – jaka to wspaniała rzecz, pióra lecą wszędzie, we włosy, w uszy, w ubrania. Dyskretnie wyjmowałem krzesełko i szkicownik. Szkicowałem. Jedna taka, co sprzedawała grzybki, mówi do mnie „Panie malarzu. Pan zobaczy. Tam idzie ta flądra, która cały czas majtki moczy. Jakie ona ma krzywe nogi!” „Flądra” miała na imię Lusia. W latach pięćdziesiątych miała stoisko z plecionymi koszykami z łozy. Okazało się, że rzeczywiście miała kłopoty z moczem. Nie mogła trzymać moczu. A na bazarze funkcjonował weterynarz. Nazywał się Lolo Bławatek. Został weterynarzem w wojsku, przy koniach. Jak nie leczył psów, to prowadzili do niego ludzi. Leczył na poczekaniu. Należało za budkę zajść, kotarę zasłaniali, zdejmowali ubranie, a felczer rysował rysunki na ciele. Lolo miał wąsik i brylantyną smarowane włosy przyklepywane na dwie strony. O Lusi krążyła plotka, że była „namiętną” klientką z ulicy Stalowej, która co tydzień miała kłopoty z moczem. Mówili, że sikała strumieniem czterostronnym. Lekarz szczególnie zabraniał skoków męskich z kaflowego pieca na tapczan zielony ukochanej Lusi. Poszła do weterynarza i powiada, że ma kłopoty. On zaczął ją badać i wyciąga guzik z rodnych miejsc. A ona mówi – to guzik mojego męża albo sąsiada, nie wiadomo. Ten lekarz specjalista pod koniec roku przed Bożym Narodzeniem robił podobno kolekcję guzików, które wyjmował. Nawet w gabinecie lekarskim w gablocie urządził wystawę z ekstrawaganckich miłości.

 

 

 

Krępuję się mówić, bo to jest nie do wiary! Otóż, jeden facet miał na bazarze skrzynię dwa i pół metra długą, z metr szeroką, obitą blachą. On tę skrzynię na zimę gdzieś wywoził, bo za zimno widocznie gadowi było. On czasami mówił: „No to pokrzycz tam!”. To krzyczało się: „Do krokodyla! Do krokodyla!”. I on, jak zebrało się przy tej skrzyni z dziesięć osób, otwierał ją i wołał „No rusz się!”. Para buchała i krokodyl gębę rozdziawiał. Nieduży był. Taki krokodylek! On go widocznie nabył w ZOO. Wołał „No pokaż się!”. Dawał mu coś do jedzenia i krokodyl pokazywał gębę, rozdziawiał ją i ten właściciel wsadzał mu wtedy specjalny kijek i krokodyl nie mógł tej gęby zamknąć. A on mówił „No patrzcie jakie zęby ma”. Potem zamykał skrzynię i koniec.

Oczywiście, że chodzi o to, żeby ten bazar ocalić. I też nie jest prawdą, że ludzie dzisiaj nie potrzebują bazaru, że wolą centra handlowe, a bazar jest czymś przestarzałym. Bazar Różyckiego ma potencjał, żeby istnieć i żeby mógł się tu folklor praski sprzęgać z handlem. To może współistnieć i wzmacniać się wzajemnie. Teraz to wszystko jest w śpiączce. Wiadomo, że kupcy, którzy sprzedają teraz na bazarze, to nie są rekiny biznesu, którzy by nagle wymyślili coś wielkiego. Jednak jest ciągłość pewnego ducha, pewnego sposobu bycia, pewnych tradycji handlowania. I to jest wartością. Potrzebni są sensowni ludzie, którzy będą to rozumieli i pomogą to wszystko podtrzymać bez wyrywania z korzeniami tego, co zostało, w imię modernizacji i przemiany. Bazar jako bazar jest wartością samą w sobie.

Za mało jest zareklamowany nasz bazar. Przeważnie w telewizji i prasie to go strasznie gnębią. Nic dobrego nie powiedzą, wie pani, tylko zawsze go gnębią.

 

My tego bazaru będziemy bronić jak niepodległości. Moja żona broniła go nawet w latach dziewięćdziesiątych, jak pani Chodyna, po panu Włodarskim i całych zawirowaniach, groziła, że wpadnie ze swoimi ochroniarzami i zajmie biuro. Pamiętam, że żona na półce spała, żeby pilnować bazaru. Życzymy sobie, aby ten symbol Pragi nigdy nie przestał istnieć.

 

O Różycu należałoby powiedzieć tak, jak Norwid o Mickiewiczu „My z niego wszyscy”. Kim są owi wszyscy?... kupcami, przedsiębiorcami, ale i przestępcami, inni – miłośnikami historii, poszukiwaczami dawnej atmosfery, artystami… tymi, którzy ów dawny klimat tworzą, tymi którzy – czerpiąc z tego klimatu – tworzą coś nowego i tymi, którzy po prostu chcą dostrzec w nim żywe świadectwo przeszłości.

 

W tym miejscu duch Pragi i Warszawy jest mocno zakorzeniony. Nie chodzi mi o to, że chcę, by wróciła przeszłość. Moim marzeniem jest, żeby działały tam kolorowe stragany w stylu bazarów, jakie można spotkać na całym świecie: w Barcelonie, w Paryżu, w Wiedniu.

Wie pani co? Jedno z najpiękniejszych zdjęć, jakie zrobiłam, to zdjęcie właśnie na bazarze Różyckiego. Jak jest alejka – przejście, to poszczególne boksy łączą się daszkami, żeby nie padało na głowy. Ale są też przejścia, w których pomiędzy budami nie ma zadaszenia. Kiedyś idę, a była odwilż. Proszę sobie wyobrazić, że na takiej prostej linii – lekko sfalowanej, bo to było stare drewno – utworzyły się sople. Ale nie pojedyncze, ale koronka. Coś niesamowitego. To było urokliwe. Następnego dnia, jak przyszłam, już nic nie było. Bo w życiu tak to jest, że wszystko to chwila, że wszystko znika.

Bazar Różyckiego w jego ponad stuletniej historii wielokrotnie podnoszono ze zgliszcz, odbudowywano i przebudowywano. Po przemianach ustrojowych w 1989 r. wybuchły burzliwe dyskusje wokół planów rewitalizacji bazaru. Doszła do nich (po odzyskaniu przez nich praw własności) wizja spadkobierców Juliana Różyckiego. Poniżej przedstawiamy niektóre z projektów w ich układzie chronologicznym.

W jakiś czas po wydarzeniach, pracownicy firmy kamieniarskiej okradającej na cmentarzach trumny, dostali wysokie wyroki. Ta kobieta z bazaru dostała wyrok w zawieszeniu. Z tego, co mi wiadomo, nie wróciła już do handlu. Miała poważne problemy emocjonalne. Później, mówiąc kolokwialnie, poszła w badylarstwo. Nie miała szansy powrotu na bazar, część osób nie wierzyła jej zeznaniom. Byli przekonani, że świadomie sprzedawała rzeczy wykradzione z trumien. Taki proceder to jednak naruszenie wielkiego tabu.

 

Na pogrzebie Marka zaśpiewałem „Apaszem Stasiek był” i „Warszawę” T. LOVE w wersji akustycznej z akompaniamentem gitarzysty z zespołu Jana Pęczaka. To był dla mnie wielki zaszczyt. Widziałem Nowakowskiego ostatni raz w lutym 2014 roku. W maju odszedł.

 

Zachorowałem na serce. Mam wstawioną zastawkę. Otwierają klatkę piersiową, rozcinają i wstawiają co trzeba. Przeżyłem operację, potem zwolnienie i rehabilitację. Ja idę chorować, a interesy stowarzyszenia prowadzi moja zastępczyni, Pani Słomczyńska z koleżanką, Panią Kubicką, która pełni rolę sekretarza. One zostały same, a kupcy zaczęli się buntować. Po przeprowadzonej podwyżce czynszu o 50 zł mnożą się pretensje, że tylko pensyjki sobie pobieramy, że nie przyprowadzamy nowych kupców i klientów. Bazar wzięliśmy pod opiekę w 1999 roku, ale nie mieliśmy szans. Tu Carrefour, tu Żabka, tu Biedronka. Obstawiono nas ze wszystkich stron. Tymczasem mimo przeprowadzonej podwyżki, brakowało nam pieniędzy. Jeżeli na bazarze handlowało powiedzmy 130 osób, płacąc miesięcznie 300 zł brutto, to ile tych pieniędzy mieliśmy. Koszty utrzymania były 2,5 razy większe. Musieliśmy opłacić lokal, zapłacić podatek od nieruchomości, podatek do urzędu skarbowego, zapłacić za ochronę. Brakowało nam miesięcznie po 30-40 tys. zł. Dotarło do nas pytanie: po co to trzymać? W jakim celu? Żeby później odpowiadać sądownie za to, że świadomie wprowadzało się stowarzyszenie w zadłużenie?

Walne zgromadzenie podjęło uchwałę o likwidacji Stowarzyszenia Kupców Warszawskich Bazaru Różyckiego 28 stycznia 2016 r. Na zebranie przyszło około 20 osób, tych co jeszcze najbardziej chcieli to wszystko utrzymać, ale 20 osób nie utrzyma bazaru.

Jestem wnukiem Janiny z Różyckich Potockiej, która była córką Leona Różyckiego, syna założyciela bazaru Juliana Różyckiego. Z wykształcenia jestem magistrem historii filozofii. Pracuję jako urzędnik państwowy.

Julian Różycki nie był osobą obecną w moim życiu. W rodzinnych opowieściach jego pokolenie nie funkcjonowało. O tym, że zbieżność nazwiska panieńskiego mojej babci i nazwy bazaru Różyckiego nie jest przypadkowa, dowiedziałem się dopiero w okresie wczesnej młodości.

Mój dziadek, Antoni Potocki jeszcze po II wojnie światowej zarządzał bazarem w imieniu wszystkich właścicieli. Zabiegał o to, żeby już po dekrecie Bieruta zachować prawa do bazaru, ale to okazało się niemożliwe. Nacjonalizacja została dokonana.

Moje zainteresowanie sprawami rodzinnymi pojawiło się bardzo późno, tak naprawdę dopiero w latach 90. XX w., kiedy moi dziadkowie już nie żyli. Polska zaczęła się zmieniać. Nagle okazało się, że powstaje całkiem nowa sytuacja. W archiwum dziadka odkryłem różne dokumenty, które dotyczyły bazaru, takie jak wspomniany już wniosek o przyznanie własności czasowej nieruchomości, na których funkcjonował bazar, i decyzja odmowna. Kolejne odnajdowane dokumenty ujawniły całkowite bezprawie decyzji administracyjnych z lat 40. i 50., a zarazem dały asumpt, żeby się zastanowić, jak żyć z tym tematem, który się nagle w moim życiu pojawił. Już dwadzieścia lat zajmuję się bazarem. Przez cały ten czas coraz mocniej odczuwam negatywne skutki komunizmu i przerwania ciągłości historycznej. Nie przekazano nam w rodzinie etosu przedsiębiorczości. Mój dziadek był jeszcze przedsiębiorcą, ale potem, gdy znacjonalizowano cały majątek, już tylko pracował do emerytury na etacie. Wszyscy próbowali odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Nikt nie myślał o tym, że kiedyś powstanie szansa na zmianę sytuacji. To pozostawało poza wyobrażeniem. Komunizm miał trwać wiecznie. Mój dziadek nigdy mi nie opowiadał, jak wygląda funkcjonowanie bazaru, jak się nim zarządza. Ani jednej takiej opowieści. Nigdy też nie zabrał mnie na bazar, a byłem już całkiem dorosły, kiedy zmarł. Myślę, że to wynikało z przeświadczenia, że bazar to w historii naszej rodziny rozdział zamknięty i nie ma do czego wracać. To zerwanie ciągłości historycznej nie dotknęło tylko mnie i mojego ojca, ale praktycznie rzecz biorąc wszystkich spadkobierców. W całym naszym gronie kilkunastu osób nie ma ani jednego przedsiębiorcy.

Kiedy, odkrywając na nowo tę historię rodzinną, zacząłem zaglądać na bazar, zastałem go w upadku. Połamane chodniki, kałuże, błoto, pozamykane budy, a w otwartych towar nie znajdujący zainteresowania kupujących. Zdecydowana martwota. Smutny widok.

Dziś cała sprawa sprowadza się do tego, jak ten bazar wymyślić na nowo, jak tchnąć w niego nowe życie. Ja bym marzył o tym, żeby za jakiś czas powstał tam miejski rynek Pragi. Takie miejsce, gdzie chodzi się nie tylko po zakupy, ale także dlatego, że coś się tam dzieje, że jest to miejsce spotkań, które przyciąga mieszkańców nie tylko Pragi, ale może i całej Warszawy. To oczywiste, że wolałbym się martwić, jak kolejny dzień będzie wyglądał na bazarze i co się na nim wydarzy, niż siedzieć za urzędniczym biurkiem. Chciałbym, żeby na bazar wróciło życie.

Gdybym chciała zostać, to pewnie bym została. Ale to nigdy nie stanowiło mój cel. Prezesem zostałam przez przypadek. Nie znaleźli nikogo innego i wybrali mnie. Ale nigdy nie planowałam, że zostanę prezesem. Owszem miałam wcześniej swoją firmę, bo u nas wszystkie kobiety w rodzinie mają swoje firmy. Wciąż więc zastanawiam się i dochodzę do tego, jak to się naprawdę stało, że powołano mnie na tego prezesa? Kto mnie powołał? Żałuję bardzo, że nie powiedziałem wtedy: nie. Bo przecież mogłam. Wahałam się, ale nie widziałam innego wyjścia. Gdybym jeszcze raz mogła zadecydować, to odmówiłabym. Uważam, że nie ma takich pieniędzy, które są tego warte. Lepiej jeść chleb z masłem. A kobiecie jest jeszcze ciężej. Jak zostałam prezesem i szłam do urzędu gminy czy gdziekolwiek, to najpierw widziałam uśmieszki. Ale nie należę do osób, które się cofają i dosyć dobrze sobie z tym radziłam. Później stało się tak, że jak ja wchodziłam, to wszyscy wstawali. Dzisiaj wiem, że w tym konflikcie funkcjonowała jeszcze trzecia, ukryta strona. Ta trzecia strona chciała na tym wszystkim zarobić dobry interes. Straszono mnie wielokrotnie, w różny sposób. Mam ponagrywane kasety z takimi pogróżkami. Napisałam wszystko, co wiem, i to oświadczenie razem z oświadczeniem jeszcze jednej osoby i kasetami z nagraniami z różnych ciekawych rozmów złożyłam w dwóch kancelariach adwokackich. Na wypadek gdyby mi się coś stało. Ja chcę to skończyć i udowodnić wszystkim, że my nie poszliśmy do tego zarządu po to, żeby kraść, tylko żeby pomóc sobie i ludziom z bazaru. Gdybym wtedy, wchodząc do tego zarządu wiedziała, że tam jest taki pasztet… Naprawdę żałuję że w ogóle w to weszłam.

 

Moja rola tutaj się kończy, czas, żebym już stad odeszła. Te dwa lata nie zostały jednak stracone. Ta cała historia pokazała, że można coś zrobić dla innych. Poznałam wielu ciekawych ludzi. Dziennikarzy, polityków. My we dwójkę świetnie uzupełnialiśmy się w tej działalności. Bo wiele rzeczy, które on potrafił, dla mnie były obce i odwrotnie. Przez te dwa lata zaprzyjaźniliśmy się i nabraliśmy do siebie zaufania.

 

Mąż pracował w banku, teraz ma swoją firmę. Zdecydowanie odcina się od wszystkiego, co jest związane z bazarem i handlem. Nie chce ze mną rozmawiać na te tematy. W tych ciężkich momentach było mi bardzo źle, nie miałam się do kogo zwrócić. W momencie, gdy dowiedział się, że zostałam prezesem, to machnął ręką i powiedział: „Albo rezygnujesz, albo więcej nie będziemy ze sobą rozmawiać. Będziesz musiała sobie sama poradzić, jeśli się zdecydujesz. Na moja pomoc nie masz co liczyć”. No i od tamtej pory w naszym domu nie rozmawia się ani o bazarze, ani o handlu. Nigdy nie mogłam się wyżalić i wypłakać mężowi. Musiałam zrobić się bardzo twarda. Moja siostra stwierdziła nawet, że ja mam serce z kamienia. Może i tak jest? Na pewno się uodporniłam. Ale twardy jest każdy tylko do pewnego momentu. Czasami człowieka tak zwali z nóg, że przez dwa dni nie może sobie w ogóle poradzić. Wtedy zamykam się w domu, zamykam drzwi, wyłączam telefony, dzwonki i muszę odreagować, z nikim nie rozmawiam. Muszę być sama. No i mi przechodzi. Najgorszy taki okres trwał 7 dni. Ale w pewnym momencie musiałam wyjść na światło dzienne. I wyszłam.

 

Możemy się cieszyć z tego, że zaczęliśmy tę walkę, poradziliśmy sobie sami i w końcu wygraliśmy. Tylko pytanie jest takie: Co dalej? Co dalej?

KONIEC

"Kiedy wejdziesz w Targową…"

anonim

TPP. „Ocalić Pragę”, Wa-wa 2001 r. Wspomnienia i wiersze nadesłane przez mieszkańców i miłośników Starej Pragi na drugi konkurs ogłoszony w 1999 r. pt. „Ocalić od zapomnienia”, s. 190.

Wiesław Ochman

ur. 1937, śpiewak operowy, tenor liryczny

Handlarze z bazaru Różyckiego

G. Korczyński, A. Pawlak, „Nowe klimaty Różyckiego”, „Życie” 18.08.1998

Mieszkanka ulicy Brzeskiej

Jacek Hugo-Bader, „Magazyn” nr 36, dodatek do „Gazety Wyborczej” nr 207, 05.09.1997

Karol Bulski

przewodnik praski, mieszkaniec Pragi

Palker

 internauta

Tatiana Hardej, „Dziś prawdziwych bazarów już nie ma”, „Stolica”, nr 6/2009, s. 24-26

Grzegorz Pikora

dziennikarz

„Kiedyś to tu był raj”, „Życie”, 30.01.1997

Sylwia Chutnik

pisarka, feministka, działaczka społeczna

„Makłowicz na bazarze”, Stolica, nr 6/2009, s. 33

Pani Maria

Pan Józef

kupiec, handluje używanymi meblami

Stefan Kłyszewski

kupiec

Zygmunt Pągowski

kupiec

Policjant T.

Piotr Kulesza „Niebieski syfon. Z dziejów bazaru Różyckiego”, Książka i Wiedza, Warszawa 2004, s. 68

Pan Grzegorz

kupiec

Pani Katarzyna

kupiec

„Tadek”

Zenon Jędra

kupiec, prezes SKWBR

Pan Zdzierski

kupiec

Zygmunt Pągowski

kupiec

Pan Franciszek

kupiec

Pani Irena

kupcowa

Joanna Sopyło

Laboratorium Reportażu

Joanna Sopyło

Laboratorium Reportażu

Pan Krzysztof

poeta

Bogumiła Kasprzyk

kupcowa

Zygmunt Pągowski

kupiec

Pan Krzysztof

poeta

Stefan Kłyszewski

kupiec

Jadwiga Wierzbicka

kupcowa

Czesław Soszyński

kupiec

Pan Grześ

kupiec, stoisko z antykami

Muniek Staszczyk

muzyk

Stanisław Wielanek

muzyk

Marek Nowakowski

pisarz

Katarzyna Fidos

bufetowa w Teatrze Powszechnym

Sergiusz Grudkowski

malarz

Stefan Kłyszewski

kupiec

Pan Józef

kupiec

Pan Gerard

kupiec

rozm. „Grankar”, rzeczoznawca techniczny

Kupiec

Jacek Kurczewski, Mariusz Cichomski, Krzysztof Wiliński „Wielkie bazary warszawskie: środowisko społeczne, kultura i problem społeczny”, Wydawnictwo Trio, Warszawa 2010, s. 236 i 124

Katarzyna Fidos

bufetowa w Teatrze Powszechnym

Pan Zdzierski

kupiec

Pani Bogumiła

kupcowa, stoisko z butami

Karol Bulski

przewodnik praski, mieszkaniec Pragi

Marek Przybylik

dziennikarz

„To było tak. Dzień Targowy”, Wydawnictwo Instytut Wydawniczy Latarnik, Warszawa 2009, s. 130

Paweł Elsztein

dziennikarz, fotograf

Andrzej Newelski

malarz

Sergiusz Grudkowski

malarz

Pan Jerzy

mieszkaniec Pragi

AHMWP

Sergiusz Grudkowski

malarz

Pani Irena

kupcowa

Sekwencja: „350 lat warszawskiej Pragi”, Notacja 1998/017

Widok na Bazar Różyckiego, wypowiedź handlarki z Bazaru, sceny z życia Bazaru,
opowieści o Pradze i o Bazarze

Marek Miller

Laboratorium Reportażu

Michał Potocki

jeden ze spadkobierców Juliana Różyckiego

Zenon Jędra

kupiec, prezes SKWBR