Kontakt

Pędziłem ulicami Pragi, wykrzykując tytuły z pierwszych stron gazet. Któregoś dnia wykrzyczałem „Gierek pierwszym sekretarzem!” Przyszły nowe czasy, w sklepach pojawiła się Coca-Cola, w kioskach Marlboro i guma do żucia, a ja odkryłem, że najlepiej jest robić to, czego zabrania Gierek. Dalej handlowałem gazetami, tylko że już nie „Ekspresem”, a „Playboyem”. Znalazłem swoje miejsce na świecie.

reżyseria: Hieronim Przybył
scenariusz: Jerzy Janicki
zdjęcia: Jerzy Stawicki

Bywało, że – wyjeżdżając na wakacje – byłem pytany, skąd jestem. Z Warszawy, mówiłem. A z której strony Wisły, pytali. No, z prawej, odpowiadałem. A oni mi na to: no to jesteś z Pragi, a nie z Warszawy. Tak kojarzono Pragę i na wsi, i w dużych miastach – ja taką właśnie rozmowę miałem w latach siedemdziesiątych w Gdańsku.

Proszę zwrócić, wycieczko, uwagę;

Właśnie tu mamy dzielnicę Pragę.

Z prawej strony jest Wisła,

I bulwary, to przystań zakochanych.

Gdzie zresztą ich brak?

Środkiem leci arteria Targowa,

Każda inna ulica się chowa.

Tutaj są dwa bazary,

Słychać żargon nasz stary,

Ten warszawski: „Gdzie, smutniaku się pchasz?”

 

Ach, Targowa, Ząbkowska, Kijowska.

Ach, te Szmulki, Targówek, Zacisze.

Tu przyjezdny się łamie,

Tutaj kupisz gdzieś w bramie

„Lewe” buty czyszczone na „glanc”.

Na bazarze Różyckim dziewczyny

Sprzedają z kieszeni cytryny,

Kaprony, nylony, stylony,

Świeże pączki, herbatę de lux. (…)

22 lipca 1944 – zostaje ogłoszony manifest Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, organu, który na ziemiach polskich wyzwolonych przez Armię Czerwoną wprowadza komunistyczny system władzy. Jednym z jego filarów ma być likwidacja prywatnej własności i centralna dystrybucja zasobów. Oznacza to koniec wolnorynkowego handlu.

31 sierpnia 1944 – wydany zostaje dekret PKWN o wyznaczaniu kary dla hitlerowskich zbrodniarzy oraz zdrajców narodu polskiego. Na jego podstawie na ziemiach polskich zajmowanych przez Armię Czerwoną tworzone są obozy pracy przymusowej. Początkowo więzieni są w nich Niemcy, jeńcy wojenni, opozycja polityczna, a z czasem coraz szerszy przekrój społeczeństwa polskiego, między innymi kupcy. Obozy tworzone są często w ośrodkach funkcjonujących do tej pory jako nazistowskie obozy koncentracyjne, ich charakter jest bardzo podobny.

25 października 1944 – Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego wydaje dekret „o zwalczaniu spekulacji i lichwy wojennej”. Metodami zwalczania stają się: obowiązkowe wywieszanie cenników oraz sporządzanie faktur, wprowadzenie zakazu handlu poza wyznaczonymi do tego miejscami. Za najpoważniejsze przestępstwa dekret przewiduje nawet karę śmierci bądź dożywotniego więzienia, a także wysłanie do obozu pracy.

1945 – wojnę i okupację przeżyło zaledwie kilkadziesiąt tysięcy polskich Żydów, a znaczna część tych, którym się to udało nie chce pozostać dłużej w Polsce. Jedni nie wyobrażają sobie życia wśród wojennych ruin bez swoich bliskich, z tragicznymi wspomnieniami holokaustu, inni, zachęceni agitacyjnymi hasłami organizacji syjonistycznych, postanawiają wyjechać do Palestyny, by tam zacząć nowe życie. Dlatego też liczba Żydów mieszkających w Polsce w pierwszych powojennych latach szybko maleje, pod koniec 1946 roku wynosi 192 tysiące, a w połowie 1947 r. już tylko 110 tysięcy. Ma to wpływ na wizerunek Bazaru Różyckiego, który już nigdy nie odzyska swojego przedwojennego żydowskiego kolorytu. Przestaje też być mozaiką wielu kultur i mniejszości etnicznych, jaką był przed wojną. Po utracie Kresów Wschodnich i przesiedleniu mniejszości narodowych, głównie ukraińskiej i niemieckiej, Polska staje się krajem niemal jednolitym etnicznie, a zatem na Bazarze Różyckiego handlują odtąd w ogromnej większości Polacy, którzy zajmują również pożydowskie mieszkania na Pradze.

1945-1950 – powojenna bieda i niedożywienie są powszechne, żywności brakuje szczególnie w miastach. W latach 1945-46 dorosła osoba spożywa dziennie około 1700 kalorii, tyle ile powinno dostarczać organizmowi 4-6-letnie dziecko. Norma fizjologiczna dla młodych mężczyzn powinna wynosić 3000-3700 kalorii, a dla ciężko pracujących dorosłych nawet 3500-4500 kalorii. Mieszkańcom miast żywność dostarczają głównie drobni handlarze przywożący ze wsi worki z ziemniakami, słoninę czy „rąbankę”. Towar sprzedają przeważnie na targowiskach, których w Warszawie jest 11, najpopularniejsze z nich to targowisko przy ulicy Polnej oraz Bazar Różyckiego.

1945-1947 – upowszechnia się system kartkowy, który z jednej strony ma gwarantować całemu społeczeństwu równy dostęp do artykułów spożywczych, z drugiej strony jednak oferuje bardzo skromne normy miesięczne: 4-8 kg chleba, 0,25-0,5 kg cukru, 9-18 kg ziemniaków, 0,5-1 kg tłuszczu. To, czego brakuje w sklepach, można dostać na bazarach, z tym że towar wolnorynkowy jest znacznie droższy. Przykładowo: w połowie 1945 r. chleb kupowany na kartki kosztuje 0,75-1,50 zł, na wolnym rynku – 45-50 zł; za słoninę na kartki płaci się 2,75-10 zł, u „prywaciarzy” kosztuje ona 350-500 zł; mięso jest tańsze, prywatni kupcy każą sobie za nie płacić 70-180 zł, ale na kartki kosztuje tylko 2,25-4,50 zł; bazarowa mąka pszenna to wydatek rzędu 57-95 zł, podczas gdy w systemie kartkowym można ją dostać za 1,10-1,15 zł.

16 listopada 1945 – Rada Ministrów wydaje dekret o utworzeniu Komisji Specjalnej do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym, która funkcjonuje do 1954 r. „Szkodnikami” w powszechnym rozumieniu komunistycznych władz zostają nazwani kupcy, których Komisja bardzo często skazuje na najwyższą karę, jaką może orzec – 2 lata obozu pracy. Celem takiej kary ma być resocjalizacja poprzez pracę. Od 1946 r. Komisja dysponuje swoim własnym obozem pracy Jaworzno-Chrusty, a później obozem w Mielęcinie koło Włocławka. W całym okresie swojej działalności Komisja osadza w obozach około 84,2 tys. osób, głównie za bumelanctwo, spekulację, bimbrownictwo, nielegalny ubój zwierząt rzeźnych, nielegalny garbunek skór, włóczęgostwo i chuligaństwo. Więźniowie obozu Komisji Specjalnej mogą raz w miesiącu otrzymać paczkę z odzieżą i tzw. paczkę higieniczną zawierającą bieliznę, obuwie, szczoteczkę do zębów, gazę i watę. Dwa razy w miesiącu więźniowie mogą otrzymać paczkę żywnościową, natomiast lekarstwa tylko za zgodą lekarza obozowego.

1945 – pomimo zakończenia wojny nadal kwitnie konspiracja niepodległościowa tworzona przez osoby, które nie zgadzają się z wprowadzeniem w Polsce władzy komunistycznej zależnej od ZSRR. W 1945 roku takich osób jest ok. 150-200 tysięcy. Blisko 20 tysięcy Polaków walczy w zbrojnych oddziałach partyzanckich, dlatego nielegalny handel bronią, pomimo oficjalnego zakończenia wojny, nadal jest dochodowym zajęciem, a Bazar Różyckiego wciąż stanowi jeden z jego ważnych ośrodków.

1945-1947 – w ramach pomocy z UNRRY (Administracji Narodów Zjednoczonych do Spraw Pomocy i Odbudowy) do Polski trafiają towary o wartości ok. 480 mln $. 42% z nich stanowi żywność, a poza tym: produkty naftowe, lekarstwa, środki medyczne, samochody, ciągniki, środki do produkcji rolnej, urządzenia przemysłowe, odzież, obuwie.

5 marca 1946 – Winston Churchill, premier Wielkiej Brytanii, przemawia na Uniwersytecie w Fulton w USA ogłaszając istnienie „żelaznej kurtyny” przecinającej Europę „od Szczecina nad Bałtykiem po Triest nad Adriatykiem”. Staje się to symbolicznym początkiem „zimnej wojny” pomiędzy kapitalistycznym Zachodem i komunistycznym Wschodem, trwającej, ze zmiennym nasileniem, do lat 90.

1946 – Stany Zjednoczone przeprowadzają serię testów broni nuklearnej na atolu Bikini. Nieoczekiwanie wywołuje to powstanie pierwszej polskiej subkultury zwanej bikiniarzami. Jej przedstawiciele noszą charakterystyczne kolorowe krawaty przedstawiające właśnie wybuch atomowy na atolu Bikini (jak pisał Leopold Tyrmand w „Dzienniku 1954”) – stąd bierze się ich nazwa. Inni twierdzą, że pochodzi od dziewczyn w kostiumach bikini widniejących na krawatach. Stałe elementy ich ubioru stanowią też kolorowe skarpetki i buty na grubej podeszwie, tzw. „słoninie”. Takiej garderoby próżno szukać w państwowych sklepach, ale z łatwością można ją dostać na Bazarze Różyckiego, dlatego bikiniarze stają się jego stałymi klientami. Przez cały okres stalinizmu bikiniarze są tępieni przez media, milicję i działaczy Związku Młodzieży Polskiej jako „bumelanci”, „element chuligański” i „kosmopolityczny”. Dopiero w 1956 roku zaprzestano nagonki na nich.

kwiecień – listopad 1946 – funkcjonuje obóz pracy przymusowej w Chrustach, gdzie osadzani są „przestępcy” skazani przez Komisję Specjalną do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym. Obóz jest filią Centralnego Obozu Pracy w Jaworznie nadzorowanego przez Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego.

czerwiec 1946 – w Warszawie dochodzi do kilku poważnych starć ulicznych handlarzy z milicją. Ostateczna likwidacja handlu ulicznego zapowiedziana jest na sierpień 1946 roku, ale wbrew zapowiedziom Bazar trwa dalej.

1946 – Bolesław Rosal vel Rusak, czyli „Bolek z Pragi” zamieszkały przy ulicy Targowej 62, trzyma na Pradze cały handel maskując się sprzedażą maszyn do pisania. Ceny na Bazarze są mocno zawyżone, za kilogram mąki płaci się 120 zł zamiast 90 zł (według oficjalnego cennika).

listopad 1946 – grudzień 1951 – Komisja Specjalna do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym osadza osoby uznane za winne w obozie pracy przymusowej w Mielęcinie koło Włocławka. Przenosi tam swój obóz z Chrustów ze względu na trudności organizacyjne w jego funkcjonowaniu.

21 grudnia 1946 – wielu właścicieli budek na Bazarze Różyckiego zostaje aresztowanych pod zarzutem handlu mięsem i wędlinami pochodzącymi z nielegalnego uboju.

grudzień 1946 – w Warszawie około 4494 osób miesięcznie szuka pracy, zatrudnienie znajduje około 1893. Handel, pomimo restrykcyjnych przepisów nowej komunistycznej władzy, jest wciąż dla wielu jedynym możliwym źródłem utrzymania.

1947 – z zaopatrzenia kartkowego zostają wykluczone osoby zdaniem władz najlepiej zarabiające: przedstawiciele wolnych zawodów, spółdzielcy, prywatni przedsiębiorcy.

22 lutego 1947 – władze komunistyczne ogłaszają amnestię dla przeciwników politycznych, co kładzie kres istnieniu masowego podziemia, w konspiracji pozostaje kilka tysięcy osób. Do kwietnia 1947 roku, gdy amnestia przestaje obowiązywać, z podziemia wychodzi 53 517 osób, ujawnia się też 23 257 więźniów i osób przetrzymywanych w aresztach. W lesie pozostaje ok. 1200-1500 partyzantów. Kończy się zatem bazarowy popyt na broń.

maj 1947 – Polska Partia Robotnicza ogłasza swój program „bitwy o handel”. Przedstawia go jako sposób wyjścia kraju z trudnej sytuacji rynkowej. Władza stawia sobie za cel ograniczenie roli prywatnych kupców na rzecz spółdzielni handlowych, regulowanie cen i zysków oraz utworzenie sieci państwowych domów towarowych, tzw. PDT-ów, którym państwo będzie gwarantować pierwszeństwo w zaopatrzeniu. Zostaje powołane do życia Biuro Cen, które ma ustalać dopuszczalne marże i ceny maksymalne. W latach 1947-49 „bitwa o handel” doprowadza do likwidacji 66% prywatnych hurtowni i 42% placówek detalicznych, Bazar Różyckiego jednak ciągle funkcjonuje, wbrew centralnym rozporządzeniom i wykazom oficjalnych cen.

2 czerwca 1947 – zostaje wprowadzona ustawa o zwalczaniu drożyzny i nadmiernych zysków w obrocie handlowym oraz ustawa o koncesjonowaniu. Od tej pory prywatne sklepy mogą istnieć jedynie po uzyskaniu państwowej koncesji, a żeby ją zdobyć właściciele sklepów muszą załatwić wiele formalności i uiścić wysokie opłaty. Ma to doprowadzić do upaństwowienia całego handlu w Polsce. Rzeczywiście liczba prywatnych sklepów spada w ciągu dwóch lat ze 131 tysięcy do 58,5 tysiąca, jednak wciąż „prywaciarze” wytwarzają ok. 42,4% dochodu narodowego. Pogarsza się jednak zaopatrzenie ludności, bowiem państwowych sklepów w miejsce prywatnych powstaje jedynie ok. 20 tysięcy i w większości są one źle zaopatrzone. Lepszy, ale za to znacznie droższy towar można kupić na bazarze.

16 czerwca 1947 – IV Zjazd Komisji Specjalnej orzeka, że „walka ze spekulacją jest obecnie najważniejszym zagadnieniem gospodarczym kraju. Spekulacja powojenna w Polsce stała się zjawiskiem tak masowym, iż zagraża równowadze gospodarczej Państwa”.

1947 – na Żoliborzu zostaje otwarty pierwszy warszawski PDT. Szczególnie atrakcyjnym towarem oferowanym przez Państwowe Domy Towarowe okaże się w latach 1956-58 sprzęt AGD i RTV: pralki Franie, telewizory Wisła czy Belweder, lodówki marki Mewa.

do końca 1947 – 70 tysięcy kontrolerów Komisji Specjalnej do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym przeprowadza kontrolę 213 353 punktów handlowych, sporządza ponad 45 tysięcy protokołów karnych, prawie 22 tysiące osób otrzymuje grzywny na łączną sumę ponad 531 mln zł, do obozów pracy wysłanych zostaje ok. 1850 osób.

1948 – z systemu kartkowego zostają skreślone kasze, ziemniaki i cukier.

maj 1948 – kupcy boją się, że państwo – poprzez reorganizację spółdzielczości i opodatkowanie inicjatywy prywatnej – chce zmusić ich do likwidacji swoich warsztatów pracy. Wśród ludności nasila się przekonanie o bliskości wybuchu III wojny światowej przewidywanego na sierpień lub wrzesień. Warszawska ulica mówi, że „należy szykować buty, by w odpowiednim momencie można było pójść do lasu”.

wrzesień 1948 – rozpoczyna się najgłębszy od zakończenia wojny kryzys mięsny. Ponieważ ten sektor w znacznej części znajduje się wciąż w rękach prywatnych, władze wykorzystują sytuację, by rozprawić się handlarzami mięsem. Rozpętana zostaje kampania prasowa oskarżająca „spekulantów” o niedobory mięsa na rynku, a w sklepach rzeźniczych pojawiają się liczne kontrole.

do końca 1948 – Komisja Specjalna do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym przeprowadza 23 700 akcji kontrolnych, w których sprawdza ponad 400 tysięcy sklepów. Spisane zostają 77 744 protokoły karne.

28 stycznia 1949 – wadze oficjalnie ogłaszają rozpoczęcie akcji H (hodowla) wymierzonej przeciwko nielegalnemu ubojowi zwierząt hodowlanych. W ciągu całego roku za uprawianie tego procederu skazanych na obóz pracy zostaje 2119 osób.

1949 – w obozach pracy przymusowej uwięzionych zostaje blisko 9 tysięcy „prywaciarzy”, wielu z nich nie zostają postawione jasne zarzuty.

1 stycznia 1949 – system kartkowy zostaje całkowicie zniesiony.

początek lat 50. – handlem na czarnym rynku zajmuje się każdy, kto ma ku temu sposobność. Jest to bardzo opłacalne zajęcie, bowiem ceny tych samych produktów są na bazarach czterokrotnie wyższe niż w sklepach.

1950 – Bazar Różyckiego przechodzi na własność skarbu państwa. Jednak, co dziwne, rozkwita. Przybywa stoisk, których jest teraz już ponad 400. Wbrew prawu funkcjonują prywatne firmy handlowe, zatrudniające pokątnie dziesiątki domowych wytwórców drobnej galanterii, ubrań, butów. Paradoksalnie nastaje „złota epoka Bazaru”, między innymi dlatego, że w interesie komunistycznych urzędników całkowita likwidacja prywatnego handlu jest nieopłacalna – nie przynosiłaby sporych sum z łapówek, jakich żądają urzędnicy od prywatnych przedsiębiorców w zamian za nielikwidowanie ich działalności.

28 października 1950 – zostaje przyjęta ustawa „o zmianie systemu pieniężnego”, na mocy której Polacy tracą 2/3 swoich oszczędności (ok. 7 miliardów współczesnych dolarów). Jest to celowy zabieg władz borykających się z problemami finansowymi. W praktyce na mocy tej ustawy państwo kradnie pieniądze swoim obywatelom. Stosuje przy tym nieuczciwy przelicznik – ceny, płace, zobowiązania, wkłady bankowe i oszczędnościowe (do 100 tysięcy starych złotych) przeliczane są w relacji 100 do 3, podczas gdy gotówka 100 do 1.

1951 – załamanie rynku: brakuje wszystkiego, a szczególnie mięsa. Wprowadzone zostają kartki na mięso, ceny skaczą o 100%. Ludzie myślą, że mięso wywożone jest do ZSRR. Nie brakuje ziemniaków i pomidorów. Chleb sprzedaje się na wagę, nie na bochenki.

15 lutego 1952 – wprowadzone zostają obowiązkowe dostawy zwierząt rzeźnych pod karą do 3 lat więzienia. Jest to wyraz pogłębiających się trudności państwa w zaopatrzeniu i błędnych decyzji gospodarczych.

kwiecień – maj 1952 – władze, walcząc z trudnościami aprowizacyjnymi, wprowadzają obowiązkowe dostawy mleka, reglamentację mydła i proszku do prania (uprawnionym przysługuje 250 g środków czystości na miesiąc) oraz cukru i słodyczy. Mięso, także w restauracjach, wydaje się na kartki.

22 lipca 1952 – sejm uchwala Konstytucję Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Określa ona PRL jako „państwo demokracji ludowej, w którym władza należy do ludu pracującego miast i wsi”.

1952 – z Polski w ciągu całego roku wyjeżdża za granicę jedynie 900 osób, z czego większość w podróże służbowe. Wobec szczelnego zamknięcia polskich granic zagraniczny towar staje się na rynku prawdziwym rarytasem. Trafia on do kraju głównie w paczkach przysyłanych od rodzin żyjących na emigracji. Bardzo często są to ubrania z Zachodu, które szybko stają się jednym z najbardziej pożądanych produktów bazarowych. Ubrania z całej Polski zwożone są do Rembertowa, a następnie sprzedawane na bazarze Różyckiego, na Szembeka i na Stalowej.

3 stycznia 1953 – zniesiony zostaje system kartkowy, ale jednocześnie ceny produktów pierwszej potrzeby zostają drastycznie podwyższone. Władze tłumaczą tą podwyżkę koniecznością zrównania cen oficjalnych z cenami bazarowymi, żeby „wytrącić spekulantom broń z ręki”.

5 marca 1953 – umiera Józef Stalin. W Polsce dzień 9 marca zostaje ogłoszony dniem żałoby narodowej.

1953 – średnia pensja wynosi 1000 zł; cytryny kosztują 40 zł, spodnie, marynarka – 500 zł, buty – 1000 zł. Sklepy oferują drogie towary realizując politykę wysokich cen, która ma na celu tworzyć wrażenie, że w sklepach jest wszystko. Skoro towary są za drogie, to ludzie ich nie kupują, więc mogą długo stać na półkach i wystawach. Brakuje lekarstw, te z przemytu dostępne są na Bazarze.

1953 – władze PRL usiłują zamknąć Bazar Różyckiego, co może stać się poważnym ciosem dla warszawskiego handlu, na Bazarze funkcjonuje bowiem ponad 500 stoisk i 200 sklepów.

1953 – zostaje zamknięty ostatni obóz pracy przymusowej w Polsce, w Mielęcinie koło Włocławka, w którym więzieni byli między innymi warszawscy kupcy oskarżeni o spekulację.

23 grudnia 1954 – wydany zostaje dekret rozwiązujący Komisję Specjalną do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym.

31 lipca – 14 sierpnia 1955 – w Warszawie dobywa się V Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów „O pokój i przyjaźń” z udziałem 30 tys. gości zagranicznych. Mimo że jest to impreza prokomunistyczna, kontakt z młodzieżą wielu krajów wpływa pobudzająco na rozwój światopoglądu środowisk młodzieżowych i studenckich, a także na zmianę obowiązujących trendów w modzie. Wymagania klientów Bazaru Różyckiego w kwestii ubioru wzrastają.

14 lutego 1956 – podczas XX Zjazdu KPZR Nikita Chruszczow wygłasza referat krytykujący Stalina za wprowadzenie terroru i kultu jednostki. Rozpoczyna się okres destalinizacji.

28-30 czerwca 1956 – w Poznaniu trwa pierwszy w komunistycznej Polsce strajk i protest społeczny, nazwany później „poznańskim czerwcem”. Rozpoczyna się w Zakładach Przemysłowych H. Cegielskiego, a później obejmuje wszystkie największe zakłady w mieście. Przed Prezydium Miejskiej Rady Narodowej gromadzi się ok. 100-tysięczny tłum. Protest skierowany jest przeciwko istnieniu reżimu stalinowskiego oraz złej sytuacji gospodarczej kraju. Do jego stłumienia władze wysyłają 11 tys. żołnierzy. Kilkadziesiąt osób zostaje zabitych a kilkaset rannych.

Na początku lat siedemdziesiątych w pobliżu Bazaru, między ulicami Markowską, Ząbkowską i Kijowską postawiono kilka bloków, w tym najdłuższy wówczas budynek w Warszawie. Robotnicza Spółdzielnia Mieszkaniowa „Kijowska” miała zmienić obraz starej Pragi, wprowadzić nowych ludzi, którzy nie będą żyli z Bazaru i może doprowadzą do jego zamknięcia. Na Markowską sprowadziłam, gdy chodziłam do czwartej klasy szkoły podstawowej. Wokół znajdowały się same stare kamienice. Dla nas, którzy przedtem mieszkaliśmy na Saskiej Kępie, to wyglądało jakby człowiek sprowadził się na inną planetę. Przede wszystkim domy tu stały niskie, dwu-trzy piętrowe, nieotynkowane, z czerwonej cegły, wyglądały jakby za chwilę miały się rozpaść. Tylko że ja jako dziecko nie przywiązywałam do tego wagi, ale mama moja czuła się nieszczęśliwa. Ja odwrotnie, bo tam znajdowało się mnóstwo fantastycznych podwórek. Kiedy wchodziło się w bramę na jednej ulicy, to można było wyjść kilka przecznic dalej, idąc tylko przez bramy i podwórka; takie podwórka-studnie, na których najczęściej na środku stała kapliczka, a poza tym śmietnik i trzepak. Na niektórych podwórkach znajdowały się warsztaty, właściwie nawet nie warsztaty, małe kanciapki, gdzie ktoś coś robił. Na jednym miał swój warsztat parasolnik, tam po raz pierwszy w życiu zobaczyłam czerwone parasolki. W innym funkcjonował warsztat naprawy sprzętu turystycznego i na całym podwórku stały krzesełka turystyczne. Pierwsze moje kontakty z bazarem to wyprawy z tatą po jarzyny. Mama nie lubiła tam chodzić, bała się, a ja uwielbiałam. U nas w klasie uczyły się głównie dzieciaki handlarek. Matki handlowały i cała rodzina dobrze żyła. Nas z Markowskiej koledzy traktowali inaczej. My byliśmy obcy bardzo długi czas. Na dobre zżyliśmy się dopiero w ósmej klasie. Nauczyciele traktowali nas lepiej, może dlatego, że wywodziliśmy się z rodzin, gdzie rodzice pracowali w biurach, urzędach, to była nobilitacja społeczna. Praga nas jednak wchłonęła. Nam, dzieciom, przyszło łatwiej, bo mieliśmy kolegów, których matki handlowały na bazarze i nikt wśród nas ich nie uważał za coś gorszego. Przeciwnie, zazdrościliśmy im, bo mieli rzeczy , których myśmy nie mieli. Oni byli kimś, bo mieli dojście do ludzi, którzy mogli na bazarze coś załatwić.

Bazar Różyckiego, lata 70., fot. Jacek Sielski
Polska Agencja Fotograficzna Forum

Do mamy chodziliśmy prawie co dzień, niby to pomagać, a naprawdę szabrowaliśmy po innych budkach. Cukierki ściągaliśmy od jednego gościa, a jak raz bratu przypierdolił, to naznosiliśmy mu psich gówien pod budę i pod mieszkanie, na wycieraczkę.

Całe wakacje na Bazarze siedziałem. Wszystkich znałem. Raz pojechaliśmy na wakacje do Tłuszcza, bo tam dziadkowie mieszkali. Ale matka tylko trzy dni bez roboty wytrzymała. Na czwarty pirzgła wszystko i pojechała do swoich gaci. Bazar był jak wóda – wciągał. A propos wódy. Na flaszkach tośmy za gnoja nieźle zarabiali. Zbieraliśmy, zbieraliśmy i na melinę. Tam pani Krysia z Helą dawały po 15 groszy, a zimą to i herbatką z rumem częstowały, bo stary Kryśki, marynarz, jej czasem przywiózł. Starsi popili i szli świat zbawiać, a rano gołodupce. A my pany, szlachta, tylko trzeźwa. No, jak mawiają, coś za coś.

W 1967 skończyłem podstawówkę. Potem wyuczyłem się na ślusarza, zacny fach. Trochę pracowałem w zajezdni tramwajowej, ale zaraz ściągnęli mnie do woja. Służyłem w marynarce na Helu. Jak żem zobaczył morze po raz pierwszy, tak się żem wzruszył, że przez pierwszy tydzień spierdalałem po ćmoku z koszarów, żeby na plaży spać. Takie to było piękne.

Na przepustkach jeździłem do Trójmiasta. Statki oglądałem, Stocznię. Na dziwki nie chodziłem. Mnie to się pieniądz zawsze bardziej trzymał, niż uciekał. Widać ten matczyny handel, do grosza szacunek we krwi został, bom nie przepieprzał forsy. I ta forsa chyba do cinkciarzy mnie przyciągała. W porcie stało ich pełno. Obracali walutą, kalkulatory w głowach mieli. Goście!

Też tak chciałem. W Peweksach pachniało dalekim wielkim światem, na Różyckim trochę pyzą i wódą, a światem już nie tak bardzo. To się zawziąłem i w miesiąc wkręciłem się w towarzystwo. I tak zacząłem dolarami handlować. Po wojsku wróciłem do Warszawy. Tam to już stałem się panem: dolary, marki, znajomości w RFN-ie. „Midas” czasem mnie wołali, bo rękę do interesów żem miał, alem miał!

Mama handlując na Bazarze zaopatrywała nas w obfitość wszystkiego, co w innych przeciętnych, polskich domach pojawiało się incydentalnie lub wcale. Banany, pomarańcze, czekoladę, chałwę… Bazar przyciągał różnych drobnych kombinatorów np. z Wedla na Grochowskiej, którzy „zorganizowane” „ nadwyżki” upłynniali na Bazarze. Nawet nie należało się specjalnie wysilać. Idzie taki niczym nie wyróżniający się gościu alejką powoli i – niespodziewanie, od niechcenia, z cicha pęk – łapie go obojętne pytanie mamuśki.

– A co pan ma?

Skąd wiedziała, że ma, nie mam pojęcia. Okazało się, że to pracownik państwowej hurtowni herbaty z – w tym konkretnym wypadku – kilkudziesięcioma pudełeczkami Madrasa w torbie.

Nazywam się Zdzisiek, to znaczy na imię mam, i urodziłem się na Pradze w 1957. Ojciec mój był kolejarzem i zapieprzał okrutnie na pociągach. Cały Wileński miał w głowie, od rana do nocy. Tory konserwował. On po rytmie kół na szynach wiedział, skąd któren jedzie i co wiezie. Matka handlowała na Bazarze bielizną, luksusową zresztą. Weszła w spółkę z dwiema szwaczkami i one jej tam paradne dezabile szyły, gatki, gorsety, wyszczuplające albo nadymające, co tam było trzeba.

Miałam trzy lata, gdy babcia zabrała mnie na Bazar po raz pierwszy. Pamiętam ten dzień. Przede wszystkim wiklinowe kosze i stoisko z kolorowymi koralikami. Byłam zachwycona! Dlatego cieszyłam się, gdy parę lat później, dzięki staraniom babci, moja mama otworzyła na Bazarze swoje stoisko, ale nie była z tego powodu szczęśliwa.

Trafiła między handlary, stare wyjadaczki, które długo nie mogły jej zaakceptować. Dla nich pozostała paniusią z lewej strony Wisły. Wyzywały ją od najgorszych, śmiały się, że nie przeklina i nie pali. Mówiły na nią „damusia”. Jedna z tych kobiet, pani Nowakowska z Brzeskiej, była wyjątkowo przykra. Nawet wyglądała, jakby się na Bazarze urodziła. Miała wieczne wypieki i krzaczaste brwi, a riposty cięte jak brzytwa, ale koniec końców to ona mamie bardzo pomogła, jak to się mówiło „za sklepem”.

Na początku mama sprzedawała te produkty, które wcześniej babcia dostarczała na Bazar. To znaczy sery, śmietanę, jajka, grzybki marynowane, chrzan, nowalijki. Żeby zaopatrzyć stragan, mama wychodziła od nas z Dzielnej nawet o 4 rano. Potem, kiedy umocniła swoją pozycję, zajęła się handlem łososiem i węgorzami, a nawet kawiorem.

Tuż przed moim urodzeniem hypnęło matkę tutaj na Bazarze i ojciec wsadził ją w dorożkę, na Brzeskiej. Hop-siup, pojechała i już. A po fakcie mnie w kobiałkę, znaczy w wózek i normalnie na plac. Ja jestem bazarowe dziecko, ja się wychowałem na Bazarze. Jak nie rodzice, to inni się mną zajmowali. Cały dzień na dworzu – zahartowany byłem jak cholera. I ja tu sobie ganiałem, wszystko cacy, bo przedszkola przecież nie dało się załatwić, bo prywatna inicjatywa, wyzyskiwacz, krwiopijca, to jakim prawem. Miałem za to laleczkę, takie na głowie coś miała, ciągnęło ją się i ona tak sobie poiwaniała. Miałem wtedy z 6 lat.

W dzieciństwie chodziłem na Bazar, żeby się pogapić. Przyciągała mnie przede wszystkim atmosfera – chodzenie pośród ludzi, patrzenie na towary, których w sklepach nie było. Uwielbiałem stawać przy zielonej, drewnianej budce, gdzie sprzedawano płyty pocztówkowe. Ludzie tam podchodzili, kupowali pocztówki, można też było posłuchać muzyki. Odtwarzano te płyty z charakterystycznymi trzaskami. Nigdy nie zapomnę pewnego wydarzenia. To był jeden z najszczęśliwszych dni w moim życiu. Przyjechał w odwiedziny wujek i dał mi 10 złotych, to było bardzo dużo. Poszedłem na Bazar zaszaleć. Kupiłem sobie sezamki, coca-colę i stanąłem pod budką. Jadłem te sezamki, popijałem coca-colą i słuchałem „Middle of the Road”. Był to przedsionek nieba.

Sowieci przywozili ten smakołyk w puszkach 2-kilogramowych (rosyjski, prasowany i irański), 0,5 kg, 100g oraz słoiczkach 1-, 2- i 4-uncjowych, a także kawior czerwony w puszkach 140- i 200-gramowych. Puszki „dwójki” i „połówki” składały się z dwóch nakładanych połówek uszczelnionych czerwoną gumą, tak, że można było je wielokrotnie otwierać i zamykać (ale guma lubiła pękać – i co dalej?). W takich okolicznościach w większości wypadków kawior był nadjedzony, czasem uzupełniony oliwą, zapleśniały lub suchy. Pucha z niedowagą – to była okazja, bo można było karnie zaniżyć cenę, a potem sobie np. z 4 puch zrobić 3 wymiarowe. Pierwszych odbiorców znalazłem po prostu z ogłoszenia w „Życiu Warszawy” a później to już poszło. Zarobek nie był liczący się, ale za to w tych ciężkich komunistycznych czasach, kiedy ludzie stali po kaszankę w kolejkach, inna „kaszanka” stale należała do mojego jadłospisu. Uważam, że zaliczam się do ścisłej czołówki Polaków pod względem spożytego kawioru i nikt mi tego nie odbierze.

Robert Dłużniewski

praca na konkurs
„Cała Warszawa opowiada dzieje bazaru Różyckiego”

Na Bazar Różyckiego kawior trafiał z Rosji. Byli zawodnicy, którzy ten kawior przerzucali dalej do Berlina Zachodniego. Bazar stał się bazą przemytową.

W 1972 r. została otwarta granica. Na wprowadzoną książeczkę walutową można było kupić dowolną ilość marek wschodnich (DDM) po 4,78 zł, ale wkrótce władze się połapały, podniosły urzędową cenę marki na 5,50 i ograniczyły sprzedaż do 100 DDM na miesiąc pod warunkiem potwierdzania wywozu. „Wschód” (właśnie ta marka) poszybował do 10 zł na czarnym rynku.

Na luzie, na dłużej jak na dzień, robiłem kurs do DDR raz w miesiącu, poznawałem niemiecki i przywoziłem przy okazji stosunkowo niewielkie ilości „zachodu” (DEM, marka zachodnia). Nie warto było kupować dużo „zachodu”, bo zarobek był zaledwie kilkuprocentowy, w odróżnieniu od towaru objętościowego – na którym zarobek dało się utrzymać na plus minus 100%. Waluty wymienialne, które nabywałem, przeznaczałem na kupno w Pewexie gum do żucia balonowych „Donald”, które w końcu zacząłem zbywać w hurtowych ilościach, głównie handlarzom, właśnie na Bazarze Różyckiego.

Na 100$ po przejściu przez gumę zarabiałem 600-700 zł, podczas gdy handlując bonami lub dolarami zarabiało się złotówkę na sztuce. Głównie ta działalność sprowadziła mnie na Bazar. Widać było, że jest tam mnóstwo turystów, więc gdy powstała potrzeba, wiedziałem, że niezbędne mi ilości „wschodu” dam radę tam wycinkciować. Mało kto wiedział, ale można już było od jakiegoś czasu założyć w banku Pekao S.A. konto „S”, na którym wpłaconą dowolną walutę kraju „socjalistycznego” dało się obrócić w inną tego rodzaju w przeliczeniu. Kupowałem więc np. od Rumunów lekko powyżej kursu ich leje, by je przewalutować w banku na „wschód” i w ten sposób marka wychodziła mi po 6 zł, a nie po 10. Zarobek nieprawdopodobny. Widać było od razu, że tym sposobem skupując także od handlarzy wszystkie możliwe waluty wschodnie mógłbym zarabiać miliony. Ale nie poszedłem tą drogą. Konto wykorzystywałem we względnie znikomym, przyzwoitym stopniu. Takiego udowodnionego dokumentami obrotu na wielką skalę mógłby się nie bać chyba tylko jakiś mocno ustawiony komunista, a ja byłem tylko początkującym studentem. Obrót wszelkimi walutami i złotem w postaci nieużytkowej został zakazany przepisem art. 47 Ustawy Karnej Skarbowej. Bałem się więzienia. Komuna potrafiła człowieka zniszczyć.

Pokusa zarobienia uczciwie grubych pieniędzy w całkowicie oczywisty dla mnie sposób była jednak nieodparta. Skoro oprócz sprzedawania gum miałaby mnie na Bazar sprowadzać tylko jeszcze chęć kupowania marek – to nie miało sensu. Jasne, że trzeba było kupować wszystko, co się trafi. Miałem dodatkowo przecież szególne predyspozycje. Oprócz angielskiego i rosyjskiego, które znałem biegle, potrafiłem się porozumieć w kilku innych językach. Spokojnie na tyle, żebym np. do Bułgara nie musieć wykrzykiwać „lewa, lewa” i gestykulować rękami. Ubrany jak przeciętny przechodzień zbliżałem się w takich razach do obcokrajowca (jako tzw. „bojka”) i w jego języku pytałem, czy ma pieniądze do wymiany, nie wymieniając nazwy waluty. Uważałem, że na tym patencie zajadę najdalej. Języki przybyszów znałem (trochę) stąd, że wychowawszy się w niebiednej rodzinie, wielokrotnie wyjeżdżałem w dzieciństwie z rodzicami na wczasy do tzw. demoludów, gdzie dla ciekawości nie traciłem okazji na szukanie kontaktu z tubylcami.
Duży, trudno powiedzieć jak, procent przybyłych do Warszawy, przeważnie z wycieczkami mieszkańców demoludów (konkretnie Sowietów, Rumunów, Bułgarów, NRD-owców, w mniejszych ilościach Węgrów i Jugosłowian), miał interes pojawienia się na Bazarze. Wszyscy mogli mieć do sprzedania swoje waluty. Najrzadziej z nich mieli je ze strachu Sowieci. Jeżeli już, to dozwolone 10 rubli, chociaż trafiali się i tacy z setką w jednym banknocie. Rumuni, przeważnie w postaci Cyganów, się nie bali i mieli dużo lei w setkach, które sprzedawali chętnie nieco powyżej kursu oficjalnego. Bułgarzy, przeważnie tureckiej narodowości, też się nie bali, przywozili dużo swoich lewa, za które brali wysoką zapłatę. Niemcy, często już obrobieni przez przewalaczy w Śródmieściu, dalej chcieli za swoje marki 1:10, chociaż za tę cenę „wschód” można było kupić od Polaka.
Jeżeli chodzi o przedmioty – Bułgarzy oferowali Słoneczny Brzeg i rzadziej Pliskę. Rumuni przywozili koniak Zared, salami z Sibiu (czasem luksusowe) oraz szlafroki. Najwięcej przeróżnych przedmiotów mieli Sowieci. Turyści czasami sprzedawali je powyżej ceny, gdyż chyba uważali, że w biednej Polsce każdy towar się przyda. Za złoto otrzymywali mniej złotówek, niż gdyby korzystnie sprzedali ruble, o czym się nigdy nie dowiedzieli. Padali z tym złotem często ofiarą przewalaczy. Bazarowe kupcowe, kiedy mogły, ostrzegały ruskie baby, ale i tak czasami transakcje kończyły się lamentem. I ja mogłem się nieraz wtrącić, ale te panie były odważniejsze ode mnie. Poza złotem Sowieci przywozili jeszcze kilka pożytecznych rzeczy: radia przenośnie VEF, Okean lub Riga o wielu zakresach fal, aparaty Zenit z obiektywem Helios (które szły na reeksport m.in. do Turcji), białe kożuchy wojskowe (sam taki sobie kupiłem za 3000 i po zbrudzeniu sprzedałem z pocałowaniem w rękę za 3000 zł) oraz kawior.

Z założenia nie zajmowałem się handlem przedmiotami, gdyż uznałem to za czasochłonne i mało efektywne. Przerzuciłem najwyżej z 5 Zenitów. To wszystko. A propos, poznany kolega z tytułu tych aparatów otrzymał ksywę „Zenitek” i doprowadziły go one do sporego sukcesu. Ale to już inna bajka. Z tematu złota znałem się jedynie na monetach, gdy tymczasem funkcjonowało dość specjalistów, którzy w dłoni potrafili zweryfikować podaną przez sprzedającego wagę przedmiotu w gramach. Zresztą specjalizacja w złocie i srebrze wydawała mi się niefektywna i taka była w porównaniu z walutą. W dodatku handel srebrem był szczególnie tropiony przez milicję, bo pochodziło ono, obojętnie czy to w postaci użytkowej czy nie, w większości z kradzieży. A szło na przemyt.
Jednak jeśli chodzi o przedmioty, to nie oparłem się handlowi kawiorem, ponieważ urodziłem się smakoszem i gotów byłem nawet cały zarobek na kawiorze przejeść.

Punktualnie o siódmej wieczorem zjeżdżałam ruchomymi schodami na peron warszawskiego Dworca Centralnego. Najważniejsze było to, aby dotrzeć do celu: do Berlina.

Tam jeszcze w nocy sprzedawałam papierosy, które szmuglowaliśmy z Polski. Upychaliśmy je, gdzie się dało. Na początku rozkręcaliśmy w przedziałach półki pod siedzeniami. Wolną przestrzeń wypełnialiśmy paczkami papierosów. Ciasno jedna przy drugiej. Potem starannie skręcaliśmy wszystko na powrót. Tak, aby nie było nic widać. Serce biło szybciej dopiero wtedy, gdy lokomotywa dotaczała się do granicy. To stres: znajdą, nie znajdą, znajdą, nie znajdą. Jak znajdą, to wszystko stracone. Nici z zarobku. Strażnicy wbijali się do wagonów. Przedział po przedziale kontrolowali pasażerów. Jeden wertował każdą stronę paszportu. Drugi świdrującymi oczami lustrował zakamarki przedziału. Wiedziałam, że jeżeli półki skręciliśmy perfekcyjnie, to nie zauważą. Nie mieli czasu, żeby rozkręcać je bez powodu. Gorzej, gdy znaleźli coś w przedziale niedaleko. Wtedy cały wagon wyrzucali na peron i zaglądali w najdrobniejsze szpary. Ale gdy już trzasnęli drzwiami od przedziału, można było spokojnie odetchnąć. I zaraz potem brać się do roboty. W niecałe dwie godziny musieliśmy przepakować towar spod siedzeń do toreb. Na dworcu wyskakiwaliśmy z pękatymi torbami. Z samego ranka papierosy wymienialiśmy na wszystko, o czym marzyli Polacy: dżinsy, walkmany, słuchawki, zegarki, kalkulatory, przenośne radia. Ładowaliśmy je do opróżnionych toreb i pędziliśmy z powrotem na dworzec. Rewolucję przyniósł dzień, w którym dostrzegłam taktykę innych przemytników: papierosy w bojlerze. Wchodziło tam sto kartonów. Tak złapaliśmy skrytkę na kolejne transporty. I to dopiero zrobił się biznes. Choć sposób ten był wymagający. Po pierwsze, musieliśmy rozkręcić bojler, konstrukcję znacznie bardziej złożoną, niż półka pod siedzeniem. Po drugie, należało spuścić z bojlera całą wodę, tak, aby zrobić w środku miejsce. I wreszcie po trzecie, musieliśmy przez całą drogę siedzieć w kiblu – bo, co gdy ktoś narobi, a wody nie ma? Siedziałam więc w WC raz ja, a raz mój wspólnik. Gdy wracaliśmy na Bazar towar znikał ze stoiska momentalnie. Czasami nawet nie minęło południe, a stałam już z pustymi rękoma.

Kiedyś, gdy stałem na Bazarze, podbiegł do mnie mały chłopiec z „Ekspresem” w wyciągniętej ręce. Na pierwszej stronie widniał tytuł: „OTWARTA GRANICA”, a pod spodem zdjęcie Edwarda Gierka i Ericha Honeckera jak tę granicę otwierają. W ten właśnie sposób Gierek otworzył dla mnie nowe możliwości. Wtedy, żeby wyjechać do NRD, potrzebna była pieczątka w dowodzie. Jedni ją dostawali, inni nie. Tak więc gdy dostałem, to z tego szczęścia upiłem się z kumplami w trupa, a jak się obudziłem, to jechałem już w pociągu do Berlina. A nade mną pochylał się celnik. I coś tam szwargocze, czegoś się drze. Ausweiss bitte! Szukam. Łeb mi pęka od kaca. „Kuglarz” śpi na półce na bagaże. „Memot” pomaga mi szukać, a reszta chłopaków się śmieje. W końcu znajdujemy ten dowód, został wkręcony jako korek w butelkę od wódki.

Nastąpił czas sprowadzania z Turcji wyszywanych swetrów i jeansów. Pojechałem do Turcji, opłaciłem z góry dostawcę i wysłał mi paczkę na teściową. Bo teściowa została już emerytką i płaciła mniejsze cło. Gdyby na mnie to poszło, to by się kompletnie nie opłacało, bo takie nakładano opłaty towarzyszące. No i stałem na Bazarze, od czasu do czasu jakieś jeansy mi ginęły. Nie wiem, czy ja w ogóle na tym interesie zarobiłem. Bo podchodziło kilku cwaniaków. Jeden przymierza, drugi mnie zagaduje, a tego, co przymierza, już nie ma.

Jeździłem też do Rosji na tzw. „kółka”. Jeździło się przez Lwów, potem na Węgry i wracało się tą samą trasą albo na Rumunię i Bułgarię i potem na każdej granicy się przebijało, czyli towar kupiony w Polsce sprzedawało się we Lwowie, we Lwowie kupowało się towar albo na Rumunię, albo na Węgry. Na Węgry to były rzeczy do ogrodu, do podlewania albo rowerki damskie. Z kolei na Rumunię świetnie szły czapki uszatki z królika.

Te „kółka” funkcjonowały w okresie, kiedy Gierek wprowadził możliwość wyjeżdżania za granicę na dowody osobiste. Tam się działy rzeczy niewyobrażalne, niezwykłe. Na przykład pociąg, który jechał z Warszawy przez Rosję do Sofii. On miał swoją nazwę i nie miał przystanku w Rosji. W miejscowości Dawidowo, położonej 10 km od Lwowa, pociąg musiał się zatrzymać na semaforze czerwonym. I wtedy wszyscy Polacy wychodzili z tobołami, a na ich miejsce wsiadali Polacy, którzy już sprzedali towar. I znowu pociąg pełny jechał dalej!.

Pierwsi aspiranci do robienia biznesu okrzepli w tych różnych działaniach i potem z nich zrobili się poważni biznesmeni. Ale to też się łączy z Bazarem Różyckiego, bo jak się chciało kupić towar na Rosję, to trzeba było przyjść na Różyca. Nasi celnicy wypuszczali na Rosję określoną ilość towaru, do którego nie można się było przyczepić, bo tak stanowiły przepisy. Cztery koszule, kurtka mogłaby być skórzana, dwie pary butów, jeansy oczywiście – jedne przysługiwały, ale tam dwie pary zakładano na siebie i jeszcze trzecią się brało, a może przejdzie. I to wszystko kupowało się na Bazarze. Za to z 1500 rubli można było dostać, 10 pensji. Mało tego, ten towar był szyty pod tych walizkowych turystów. Jeansy firmowe – firmienne tak zwane – czyli Levisy, Wranglery i inne. Ceny stawiano bardzo wysokie, ale mieć firmienne jeansy w Rosji, to coś w ogóle niewyobrażalnego, to szczyt elegancji. W Polsce też. Kto miał jeansy, ten miał przewagę u dziewczyn.

Jeszcze w roku 1974 jeździłem do NRD, choć towaru nie goniłem na Bazarze. Tu miałem zamiar kupować marki i sprzedawałem „Donaldy”. Dla bezpieczeństwa umówiłem się z handlarkami na podzielność transakcji. Przyjeżdżałem rano niecodziennie (bo studiowałem na SGPiS i roznosiłem każdej z handlarek zamówioną gumę w kartonach, co trwało minuty, i zaraz szedłem z powrotem, aby zabrać zapłatę. W razie akcji milicji handlarka powiedziałaby, że nic jej nie sprzedałem (zgodnie z prawdą), tylko oglądałem jej towar, bo kupuję. Odbioru pieniędzy to już w ogóle nie było widać. W razie czego mogłem mówić, że rozmieniam pieniądze. Rzecz jasna na Bazarze kupiłem sobie kalkulator elektroniczny – na diodach świecących, bo LCD jeszcze nie było. Do tamtego momentu używałem arytmometru. Wymieniałem trochę marek, które mogłem bezpośrednio bez rejestracji wywieźć za granicę. Ale zachodziły wcześniej wspomniane trudności. Prawdziwą rewelacją było wejście w posiadanie lei („szmat”) lub rubli („ptaków”), gdyż ich kurs czarnorynkowy tylko nieznacznie (do przeróbki na koncie) przewyższał kurs państwowy. Przystąpiłem do cinkciowania na Bazarze nietypowo, bo zupełnie bez znajomości „odbioru” (czyli handlarza skupującego). Ten stanowiłem na razie dla siebie sam. Jasne, że nie do pomyślenia jednocześnie było potraktowanie obojętnie turystów węgierskich, bułgarskich i czechosłowackich, którzy aż za dobrze byli zorientowani w czarnorynkowych kursach swoich walut. Kto zapłaci górką za nie – zorientowałem się w jakiś sposób automatycznie. Byłem obserwowany i niejeden pan zaczepił mnie pytaniem, czy nie zechciałbym odsprzedać tego, co zdążyłem nakupić. Jeden z nich stał się moim późniejszym kolegą, może jakiś inny odbiorcą, może jeszcze inny został szpiclem. Muszę zaznaczyć, że ani razu nie usłyszałem na bazarze jakiejś uwagi wypraszającej mnie jako konkurenta.

Kiedy Węgrzy tu przychodzili, to kupowali buty, bo na Węgrzech te buty szły. I taki mały zagraniczniak przyszedł z żoną. Oboje tacy niscy. Zostawili na chwile walizkę, bo buty damskie oglądali u sąsiada. No i tylko chwila moment a złodziej już tą walizkę kradnie. A sąsiad krzyczy „Halo, halo, to jest mój klient” A on :„Tak? Ciężko pożałujesz”. Oddali im te walizki. Do sąsiada przyszli na drugi dzień, powiedzieli „Dawaj haracz, bo inaczej nie będziesz tu stał, bo cię zniszczymy.” „A ile chcecie?” Tym razem „jednorazowo” 1000 zł wtedy. Na nasze pieniądze.

– A jakby nie dał haraczu, to co by zrobili?

– No to by albo go spalili, albo by go zbili, albo kto wie, co by się stało.

Mieszkałem na Pradze od urodzenia, od 1948 roku, ale przez 20 lat na Różyca w ogóle nie zaglądałem. Nie chodziłem tam, bo potwornie się bałem. Mój tatuś, inżynier, nie mógł ścierpieć, że ma w domu artystę, i wmawiał we mnie, że do niczego się nie nadaję – i ja przez długi czas rzeczywiście byłem do niczego. Dopiero mając 22 lata, gdy zacząłem pracować w Interpressie, zacząłem coś z tym robić. Wybrałem się na Bazar, by zdobyć dziennikarskie ostrogi. To miał być mój poligon. Wiedziałem, że jeśli wejdę tam i wyjdę cało, to będę fotoreporterem. Jeśli nie przezwyciężę strachu i tego odium „do niczego się nie nadajesz, nic z Ciebie nie będzie”, to nic z tego.

Rejon Pragi, charakteryzował się specyficzną odrębnością. Wspomnę tylko, że gdy jechało się tramwajem z Nowego Światu w kierunku Pragi powoli zmieniali się pasażerowie. Zupełnie jakbyśmy przekraczali etniczną granicę. Na Zielenieckiej towarzystwo było już zdecydowanie charakterystyczne w swym wyglądzie, mowie i gestach. Jeśli mieliśmy taką potrzebę i jechaliśmy dalej, skręcając w Ząbkowską, w stronę osławionych Szmulek, nie mieliśmy żadnych wątpliwości, że znaleźliśmy się w innym „nowym świecie”. Było śmiesznie i groźnie.

Zdjęcia z Bazaru chciałem zrobić wyłącznie dla siebie. W tamtych czasach nikt specjalnie nie interesował się tym tematem. A nawet jeśli, to nikomu się to nie udawało, bo jeśli ktoś normalnie wszedł z aparatem i próbował zacząć fotografować, to po kilku metrach od bramy zostawał zatrzymywany. Przypadki pobić raczej się nie zdarzały, ale ludzie tracili sprzęt.

Po raz pierwszy na Bazar wybrałem się w 1970 roku, ale i potem każda wyprawa wymagała psychicznego przygotowania. „No musisz pójść! Tak, znowu! Idź!” – tak sobie powtarzałem. Kiedy się zdecydowałem, ubierałem się jak chłopak z Pragi, bez żadnej elegancji, zwyczajnie – ot, wypchane portki, podkoszulek. Podwieszałem na wysokości brzucha aparat, Pentax Spotmatic. Obwiązywałem plastrem obiektyw tak, by uzyskać dobrą głębię ostrości… pakowałem się i jechałem. Wchodziłem na bazar i zaczynałem „sprzedawać” ten mój aparat. Za taką cenę, żeby nikt nie zechciał go kupić.

Nie wołałem nic. Wystarczyło, że chodziłem z tym aparatem. Tam jedni handlarze wołali, drudzy nie, trzeci trwali tacy senni, coś sobie trzymali. I ja należałem do tych sennych. No, a mimo to parę osób brało mój aparat w ręce… Strach mnie wtedy ogarniał. Pytają „Czemu ten plaster?” to ja mówię „A, bo trochę obluzowane”, a ci zaraz „To co mi pan tutaj wciska?!”. „A przepraszam, taki znalazłem”. Albo ktoś pyta „Za ile to?” „No, za 500 zł” – mówię. „Za 500 zł?! Za 500 zł to Zenita można mieć!”. „No tak, ale to po babci”. I tak sobie „sprzedawałem.

Pstrykanie wyglądało tak… [p.Woropiński pokazuje brzuch na wysokości pępka, zaczyna iść przez pokój, rozglądając się na wszystkie strony – przyp. M.A.]. Tu wisi aparat i idę. Nie zatrzymuję się, w żadnym razie się nie zatrzymuję! Wręcz przeciwnie, nieraz patrzę w jedna stronę, a aparat wycelowany mam gdzie indziej. Szeroki kąt, nie zniekształcający! I idę przez Bazar i pstrykam z biodra. Gdyby ludzie wiedzieli, że pstrykam zdjęcia, to bym nie zrobił ani jednego, nie ma mowy. To był wybieg, to było polowanie. Ale gdy zaczynałem czuć, że to ja jestem zwierzyną, to zaraz uciekałem. Niektórzy może nawet mieli podejrzenia, że fotografuję, ale nie wierzyli – tak się zdjęć przecież nie robi! Ale strach cały czas mi towarzyszył.

Oczywiście, mnóstwo robionych w ten sposób zdjęć się nie nadawało do niczego oprócz śmieci. Ile to razy celowałem, żeby złapać w kadr ciekawą osobę, po czym przychodziłem do domu – i klops. „No nic, następnym razem ją złapię” mówiłem sobie. Wiele powstawało jednak ciekawych ujęć – np. ta zakonnica przyglądająca się skórzanym kurtkom. Ale nie zatrzymywałem się, nie przyglądałem, nie rozmawiałem. Cały czas szedłem. I pstrykałem, to było właśnie najważniejsze – rejestrowanie.

„Różyc” –

mekka gospodyń domowych,

cel wypraw po najnowsze kreacje

dzielnicowych piękności.

Źródło wszelkich lewych dokumentów,

największy kantor wszechczasów,

a dla potrzebujących także zbrojownia.

Ciuchy, buty, żarcie,

pistolety, noże, widelce,

stare srebra,

drób, warzywa,

świeże mięso,

nabiał,

obrazy, brązy, dyplomy, paszporty,

firanki, stołki, fotele, szafy, sejfy, klucze,

pierścionki,

pańska skórka, wata na patyku,

pierogi, pączki, flaki,

uprawnienia, zapewnienia, interesy,

złodziejskie wyprawy i policyjne obławy…

Cały świat.

Gwar, pisk, nawoływania, skryte spojrzenia,

tajemne gesty,

przyjaźnie…

Gra w trzy lusterka.

Bród, smród i pieniądze.

Centrum życia gospodarczego Pragi.

Uważam, że na wszelkie fotograficzne poezje jest czas kiedy indziej. Na Bazarze sytuacja jest zbyt nagła, a umysł tak skoncentrowany i zarazem wyćwiczony, że sam wyłapuje kadry. Pamiętam ten moment, któregoś lata – skrzyżowanie alejek, a na samym środku stoi facet. Niczym się nie wyróżnia, ot, menel w brudnym podkoszulku. Co chwilę podlatuje do niego chłopak i coś mu podaje. On zbierał ukradzione rzeczy! Do niego od czasu do czasu podchodził kolejny facet i to wszystko przejmował. Miałem aparat, stanąłem naprzeciwko i on na mnie popatrzył. Face to face. I ja nie miałem odwagi nacisnąć spustu. Patrzyliśmy na siebie i ani drgnąłem. Wiedziałem – jeden mój fałszywy ruch i nie wyjdę stamtąd. W najlepszym wypadku groziło mi mordobicie i utrata sprzętu. Bo to, co ja robiłem, to była kronika policyjna. Tak, najpiękniejsze są te zdjęcia, których nie zrobiliśmy.

Mieszkaliśmy na rogu Ząbkowskiej i Korsaka w domu pod figurą Matki Boskiej wymalowanej na niebiesko olejną farbą. Na Bazar chodziło się po zakupy kilka razy w tygodniu. Chodziło się po jaja, masło, śmietanę, owoce. Zwykle kupowało się u tej samej „baby”, albo u jej koleżanki. Obie siedziały na skrzynkach okutane, lato czy zima, w jakieś szaroniebieskie ciuchy: spódnice niemal do kostek, chustki, serdaki lub waciaki. Na nogach miały czarne gumiaki, walonki, albo kiedyś białe, teraz bure, kapce z noskami i napiętkami z brązowej skóry i licznymi paskami z tyłu wzdłuż łydki. Baby obstawione były koszałkami, tobołkami, wiaderkami i blaszanymi bańkami na mleko. Kupowanie nabiału odbywało się tak: baba schylała się po sporą gomółkę masła okręconą szarawą, spraną szmatką. Po odwiązaniu swojego „skarbu” nabierała na czubek noża z drewniana rączka odrobinę masła i dawała klientce na spróbowanie, zapewniając, że to jest właśnie „masło śmietankowe – królewskie, złociutka”. Jeśli mama nie zdecydowała się lub narzekała, że kwaśne, to baba sięgała po inną gomółkę i sytuacja się powtarzała. Potem baba odcinała piętkę gomółki, ważyła wybrany towar i pakowała go w wyjęty z jakiegoś koszyka pergaminowy papier. Pieniądze chowała do woreczka, ukrytego na piersi pod niezliczonymi warstwami swetrów, waciaków i kaftanów. Śmietanę gęstą i tłustą nalewała klientce blaszaną kwaterką, lub wazową łyżką z dzióbkiem do słoika, który zakręcała, podkładając pergamin pod zakrętkę, aby uszczelnić wieczko. „A jajeczek paniusia nie chce?”. Padało wtedy pytanie.

Przed wejściem na Bazar, przy Targowej stała kobieta z białym wózkiem, który miał zainstalowany saturator i miejsce do umycia szklanki pod ciśnieniem. Miała tych szklanek tylko kilka, a chętnych do wypicia wody w upalne dni było dużo więcej. Cały więc dzień na przemian nalewała wodę sodową – i naciskając na dno odwróconej szklanki – płukała ją. To była tzw. „gruźliczanka”.

Targowa, główna arteria Pragi.

Zawsze była godna uwagi.

Od Zielenieckiej po Czterech Śpiących

Ściągała wszystkich inaczej żyjących.

Inaczej, to znaczy z fantazją praską,

Nie licząc się z państwową łaską.

Po co pracować na wikt państwowy?

- tu spotykały się tęgie głowy.

Kuźnią pomysłów bez umiaru

Były alejki Różyckiego bazaru.

I tu, główkując od stu lat,

Kasę zrobił niejeden chwat.

Przyjeżdżali na Dworzec Wschodni albo na Warszawę Wileńską. No i ten potok szedł na Bazar. Najwięcej ludzi przyjeżdżało z Marek, Zielonki, z Ząbek… Przyjeżdżali pociągiem. „Pociąg do Tłuszcza peron opuszcza”. To był pociąg podmiejski do Małkini, do Tłuszcza. Cała Targowa, aż do Dworca Wschodniego, stawała się miejscem handlu.

W okresie świąt Bożego Narodzenia na środku Bazaru Różyckiego stała piękna duża choinka. Taka 4-5 metrów z pięknymi ozdobami. Na bramach wisiały różnokolorowe lampiony. Przy stoiskach z bombkami stał Mikołaj i zachęcał do zakupów.

Tu od Brzeskiej stała smażalnia ryby świeżej, bardzo dobrej, serwowano placki, piwo, wódkę.

Bazar Różyckiego był obszerny. Zaczynał się od Brzeskiej gdzie była pierwsza brama, główna, którą wchodziło się na plac. Po prawej stronie znajdował się budynek handlowy, w którym mieściły się komisy, sklepy papiernicze, sklepy z firankami.

Można kupić wszystko. Dobry obraz, dziewczynę na noc, wnyki na jeża czy maść na mole. Do tego szczeniaki, które miały wyrosnąć na bernardyny, a okazywały się jamnikami, i reklamówki z napisem Marlboro. Nie było rzeczy, której nie dało się załatwić. Funkcjonowały dwa wyznaczniki: cena i czas. Jeśli czegoś nie było na już, to handlarz mówił „No to literek i wracam za 20 minut”.

Pewnego razu o 5 rano, kiedy po imprezie przyjechaliśmy na Bazar coś zjeść, nagle podszedł do nas gość i pyta, czy czegoś nie potrzebujemy. Na to mój kolega z twarzą pokerzysty mówi, że jesteśmy zainteresowani kupnem wojskowej amfibii w dobrym stanie i niedrogiej. Do dziś pamiętam wyraz twarzy gościa i to pytanie: "Panowie, a na chuj wam amfibia?". Potrzebna i szlus. Musowo. Facio chwilę się pogłowił, zamówił nam jeszcze dwie sety, kazał się nie ruszać i wybył. Wrócił po 30 minutach, rozejrzał czy nikt nie słyszy i powiedział: panowie, to będzie kosztowało 3000 baksów. A termin realizacji 3 miesiące, bo musimy ją podprowadzić z poligonu w Kazuniu. Powiedzieliśmy, że to kupa szmalu i musimy przemyśleć. Można?

Pani Halina miała dziwny sen. Adam stał przed nią w samej bieliźnie i powiedział.

– Halinko zrób coś. Mnie jest tak strasznie zimno!

Sen ten zaczął się powtarzać pomimo odprawienia mszy za duszę zmarłego i ciągłych odwiedzin jego grobu. Wreszcie Pani Halina zwróciła się do syna.

–– Marku, ja cię proszę, otwórzmy grób, ja muszę zobaczyć, jak ojciec został pochowany!

– Uważam, że stało się coś niedobrego i Adam chce zwrócić na to uwagę. Przysięgam, jeśli nie załatwisz zezwolenia na legalną ekshumację, a w końcu jesteś przecież prokuratorem, to własnymi rękoma pomnik rozbiorę. Ja tego dłużej nie wytrzymam.

Marek obiecał mamie, że porozmawia na ten temat z przełożonym. Zastanawiał się, jak ma to zrobić, przecież nie może powiedzieć, że jedyną przesłanką do ekshumacji są niepokojące sny, jakie ma pogrążona w żalu wdowa.

Bijąc się z myślami, Marek udał się na Bazar Różyckiego. Niedługo Anna będzie miała urodziny, a w sklepach pustki. Może dobra czekolada poprawiłaby nastrój mamie?

Kiedy zrobił zakupy i kierował się w stronę wyjścia, wpadła na niego zapłakana kobieta. Torby wypadły obojgu z rąk, kobieta zaczęła przepraszać, cały czas spazmatycznie szlochając. Marek zapytał.

– Co się stało, czy ktoś panią okradł? Proszę pani. jestem prokuratorem, proszę mi powiedzieć, wezwiemy milicję.

Kobieta, z trudem powstrzymując, płacz powiedziała.

– Pół roku temu pochowałam siedmioletnią córeczkę, ciałko kazałam ubrać w sukieneczkę do Pierwszej Komunii, której nie doczekała. Dzisiaj zobaczyłam tę samą sukienkę na straganie, kiedy zapytałam, skąd ta handlara ją ma, zostałam zbluzgana i przegoniona.

– Czy jest pani pewna, że to ta sama rzecz?

– Proszę pana, w sklepie pan takiej nie kupi, to prezent od mojej siostry mieszkającej we Francji, sukienka miała nietypowy krój i obszyta była prawdziwą holenderską koronką. To absolutny rarytas i unikat!

Marek postanowił, że nie można zostawić tej sprawy bez zbadania. Zatrzymał przechodzący patrol i razem z milicjantami udał się we wskazane miejsce. Handlarka mętnie tłumaczyła sposób, w jaki weszła w posiadanie sukienki. Milicjanci zamknęli stoisko, skonfiskowali jego zawartość i zatrzymali kobietę do wyjaśnienia. Marek już na komendzie przeglądał zarekwirowane przedmioty. Nagle cała krew odpłynęła mu z twarzy, znalazł papierośnicę ojca, którą mama razem z kilkoma innymi przedmiotami kazała włożyć do trumny.

No, teraz miał gotowy i mocny pretekst do ekshumacji. Jakby tego było mało, przesłuchał handlarkę, która przyznała, że sukienkę i inne przedmioty nabyła celem dalszej odsprzedaży od takich dwóch – tu padły nazwiska. Szybko ustalono, że ci dwaj panowie są pomocnikami w firmie kamieniarskiej. Jak się okazało, firma działa na tym samym cmentarzu, gdzie pochowano jego ojca i córkę owej zapłakanej kobiety.

Oczywiście hieny cmentarne zatrzymano, a kilkanaście grobów otwarto i stwierdzono kradzież wartościowych przedmiotów.

Historię tę opowiedziała mi żona prokuratora, czyli Pani Anna. Pani ta jest na dzień dzisiejszy członkiem Polskiej Akademii Nauk i proszę zrozumieć, że więcej na jej temat powiedzieć nie mogę. Przypuszczam, że cała sprawa rozegrała się w latach 1978 – 1979, ponieważ Pani Anna opowiadała, że jej mąż