(*)Wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych osobowych, w związku z wysłaniem komentarza poprzez stronę WWW, zgodnie z ustawą z dnia 10 maja 2018 roku o ochronie danych osobowych (Dz. Ustaw z 2018, poz. 1000) oraz zgodnie z Rozporządzeniem Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia dyrektywy 95/46/WE (RODO).
Podanie danych jest dobrowolne, ale niezbędne do przetworzenia komentarza. Zostałem poinformowany, że przysługuje mi prawo do dostępu do moich danych, możliwości ich poprawiania oraz żądania ich przetwarzania i usunięcia.
komentuj:
Przypisy:
1) "Szaniec", nr 15, 9.04.1940 r. Poczynając od 25 marca [1940] okupanci aranżują pogromy Żydów. Na większą skalę pogromy takie odbyły się na bazarach na ulicy Stalowej, Ząbkowskiej, w Halach Mirowskich, na Placu Kercelego, na ulicy Krochmalnej, na Starym Mieście. Pojedyncze sklepy i mieszkania żydowskie rozbijano w całym mieście. Wszędzie widoczny był jeden szablon: na miejsce pogromu przywożono w ciężarówkach bandy mętów ulicznych, które pod wodzą Volksdeutschów przystępowały do "dzieła" w obecności policji i żandarmerii niemieckiej. Pobitych i zakrwawionych Żydów żandarmi troskliwie opatrywali sami na ulicy. Po sfilmowaniu całej sceny bandy pakowano do samochodów i wieziono dalej. Filmy takie z odpowiednim komentarzem pójdą do Ameryki i państw neutralnych, aby pokazać światu jak "zezwierzęcone bandy polskie traktują Żydów i jak po chrześcijańsku opiekują się Żydami Niemcy".
2) Maciej Łopuszyński, LR. Warszawscy papierosiarze z Placu Trzech Krzyży są dzisiaj dorosłymi ludźmi. Boluś, chłopiec w wytartym, przewiązanym sznurkiem futerku jest dziś oficerem armii izraelskiej. Byczek, przywódca papierosiarzy z Placu, jest obrotnym handlowcem w Kanadzie. Cały czas utrzymuje więź z dawnymi wspólnikami. Paweł jest traktorzystą w południowej części Izraela, a jego brat Zenek brakarzem w fabryce broni. Teresa jest matką trójki dzieci. Jurek też mieszka w Izraelu. Jest szoferem – jego dziesięcioletni syn również chce nim zostać. Ząbalowi do dzisiaj zostało to przezwisko, chociaż wyprostowano mu już przednie zęby. Jest cenionym kuśnierzem w Kanadzie. Kinol jest mechanikiem w największym towarzystwie lotniczym z Izraelu (El-Al) i liczą się z jego zdaniem. Założył rodzinę i jest wzorowym ojcem. W Izraelu żyje dzisiaj wielu z tych, którzy podczas wojny sprzedawali papierosy na warszawskim Placu Trzech Krzyży. Wielu pozostało w Polsce, a inni odnaleźli swoje miejsce gdzieś dalej, w szerokim świecie.
3) Wincenty Andruszkiewicz, restaurator.
Życiorys Andruszkiewicza Wincentego, ur. dn. 5.I.1908, os. Swoboda, pow. Augustów, syn Adama i Józefy z Rozmysłowiczów. Ojciec b. repatriant i emeryt państwowy, obecnie nieżyje.
W 1914 roku wyjechałem wraz z rodzicami do Rosji, a w 1919 powróciłem z rodzicami do Polski. Do szkoły powszechnej uczęszczałem w Augustowie. Od roku 1923 do 1927 r. pracowałem i uczyłem się na brakarza leśnego w lasach augustowskich. Od 1927 r. do 1929 r. prowadziłem w Zarz. Dróg Wodnych na kanale samodzielne roboty naprawy brzegów i szluz na kanale Augustowskim. W 1929 r. dwudziestego października zostałem powołany do Mar. Woj., służyłem jako podoficer zawodowy, gdzie ukończyłem następujące szkoły.
1) Szkołę marynarzy specjalistów motorzystów,
2) szkołę podwodnego pływania dla motorzystów,
3) szkołę /kurs/ podofic. motorzystów i maszynistów oraz
4) kurs aplikacyjny ogólno-kształcący dla podofic. zawod., w międzyczasie zaś uczęszczałem na trzyletnie kursa maturalne w Gdyni.
Byłem zaokrętowany na O.R.P. "Podhalanin" w roku 1930, a na O.R.P. "Wicher" rok 1930-1931, zaś na O.R.P. "Wilk" rok 1931 do 1937. Od roku 1937 do 1938 przydzielony byłem do komisji nadzorczej przy budowie polskich O.R.P. we Francji. W 1938 r. zostałem zaokrętowany na O.R.P. "Gryf" i powróciłem do kraju. Wojna zastała mnie na O.R.P. "Gryf", gdzie piastowałem funkcję gospodarza drenu, gospodarza warsztatu mechanicznego i magazynów na etacie st. bosmana.
Po ciężkich walkach jakie stoczył O.R.P. "Gryf" z Niemcami w trzecim dniu wojny, z braku załogi, która została wybita lub ranna i ciężkiego uszkodzenia okrętu, O.R.P. "Gryf" nie nadający się już do boju, na rozkaz D-cy okrętu, zatopiliśmy w porcie na Helu.
Po zejściu na ląd zostałem przydzielony do 12 Komp. K.O.P., która broniła półwyspu Hel z lądu i morza. Drugiego października po kapitulacji Helu, dostałem się do niewoli niemieckiej. Próbując ucieczki z niewoli dn. 3.X.39 r. zostałem ciężko ranny i wywieziony do Stalagu II D, a później do Stalagu II A Neubrandenburg. Po częściowym wyleczeniu się w 1940 r. dn. 28 listopada zostałem zwolniony z obozu jako inwalida wojenny i zatrzymałem się w Warszawie.
Podczas okupacji w Warszawie zetknąłem się z towarzyszami, którzy należeli już do organizacji i zostałem wciągnięty na członka "Korpusu Obrońców Polski", a od roku 1943 do P.A.L. Została powierzona mi funkcja werbowania specjalistów marynarzy na obsadzenie w razie potrzeby jednostek pływających na Wiśle, a oprócz tego miałem skup broni i amunicji oraz kolportaż prasy podziemnej.
Po wkroczeniu Wojska Polskiego w 1944 r. zameldowałem się w R.K.U. w Otwocku, gdzie z braku przepisów o inwalidach, kazano mi wpierw przejść komisję lekarską i po komisji lekarskiej, która odbyła się w Michalinie, zostałem całkowicie zwolniony ze służby wojskowej, a komisja inwalidzka w roku 1944 uznała mnie jako 72% inwalidę w związku ze służbą wojskową.
Chcąc jednak przyczynić się wówczas do odbudowy Państwa Polskiego, wstąpiłem na P.K.P. i pracowałem w ciężkich warunkach pod obstrzałem artylerii niemieckiej na kolejce wąskotorowej Karczew-Jabłonna do dnia 31 grudnia 1944 r. Z dniem 15 stycznia 1945 r. przeniosłem się do Ministerstwa Przemysłu i pełniłem obowiązki kierownika gospodarczego w Państwowym Przedsiębiorstwie Transportowym na miasto Warszawę.
Z powodu mego inwalidztwa i zbyt ciężkich warunków pracy, musiałem zrezygnować z tego stanowiska. Należę do Polskiej Partii Socjalistycznej, obecnie P.Z.P.R., pobieram zasadniczą rentę inwalidzką, jestem żonaty i mam jedno dziecko.
Uwaga – Z powodu silnego bólu w ręce życiorys napisany na maszynie. -
4) Wiesław Wiernicki, pisarz, dramaturg, publicysta i felietonista. Knajpa na Brzeskiej 31 była w okresie okupacji punktem kontaktowym "Wachlarza", oddziału specjalnego KG AK. W kwietniu 1943 roku Józef Bednarski został aresztowany wraz z uczestnikami mszy świętej, częściowo członkami grupy "Wachlarza", po wyjściu z kościoła św. Floriana, gdzie modlono się za zakatowanego przez Niemców jednego z członków GK AK. Osadzony na Pawiaku, dzięki zabiegom wielu członków AK wyszedł po jakimś czasie na wolność. Wraz z żoną ponownie zaczął działalność w podziemiu, współpracując z Alfredem Paczkowskim, słynnym "Wanią" z "Wachlarza". Pomimo iż Niemcy przypuszczali, że knajpa państwa Bednarskich może mieć jakieś powiązania z AK, to jednak nie udało im się rozszyfrować roli i działalności konspiracyjnej obydwojga właścicieli tej restauracji.
5) Sławomir Sokołowski, pisarz. Roman Kuciński zrobił maturę w 1939 roku. W 1940 roku powołał Organizację Wojskową Polska Niepodległa. Został zastępcą dowódcy placówki obejmującej kwartał Targowa-Kijowska-Brzeska-Ząbkowska. Serce Pragi. 30 stycznia 1942 roku został aresztowany przez Gestapo i trzy lata spędził na Pawiaku jako pomocnik szewca. Potem wywieźli go do Gross-Rosen. Przeżył. Zawsze w garniturze, elegancki pan, nawet po wojnie. Choć jak głoszą nieprzychylne dusze rodzinne, straszny kobieciarz.
6) Adam Dylewski - Ruda, córka Cwiego. Historia Żydów na Warszawskiej Pradze. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2018r. s. 332. Wedle pamiętników Sabiny Sebyłowej 15 listopada 1940 roku był ostatnim dniem "legalnej" z niemieckiego punktu widzenia obecności Żydów na Pradze. Z relacji rabina Zylbersztejna, spisanej przez Szymona Huberbanda, wynika jednak, że termin został przedłużony do 15 grudnia, a 10 grudnia większość praskich Żydów była już po drugiej stronie Wisły.
Wiesław Ochman
śpiewak operowy
Irena Bilińska "Isia"
VI Obwód AK Praga, 617 pluton, mieszkanka Pragi
Wiktor Skowroński
aktor Teatru Powszechnego
Barbara Jarosławska
kupcowa
"Ferajniarz"
ur. 1918
Sabina Sebyłowa
pisarka
Zygmunt Pągowski
kupiec
Wiesław Ochman
śpiewak operowy
Jan Rybak „Tarzan”
PAL, mieszkaniec Pragi
Władysław Ignatowski "Łucki"
zgrupowanie 670 "Narocz", mieszkaniec Pragi
Stanisław Brzosko
dowódca kompanii AK batalionu "Kiliński", mieszkaniec Pragi
Władysław Ignatowski "Łucki"
zgrupowanie 670 "Narocz", mieszkaniec Pragi
Jan Pyszka „Zbigniew”
batalion "Kiliński", mieszkaniec Pragi
Tadeusz Szurek
żołnierz AK, mieszkaniec Pragi
"Ferajniarz"
ur. 1918
Barbara Jarosławska
kupiec
Sergiusz Grudkowski
malarz
Zygmunt Pągowski
kupiec
Tadeusz Kosiński
mieszkaniec Pragi
Na Brzeskiej pod 10. przyjmowałem przysięgę. Mieszkał tam Antoś, który był piekarzem. Z Targówka pochodził chłopak, który dostał potem Virtuti Militari za zdobywanie PAST-y. Na Pradze mieszkał kolejarz "Ostry". Kiedy go przyjmowałem do oddziału powiedział "Panie podchorąży, ja to nie popuszczę". I kiedy nastąpiło przebicie naszego oddziału na Starówkę (sytuacja beznadziejna) to on się nie cofnął. Zginął. Ich kodeks honorowy funkcjonował w ten sposób, że stawało się to dla mnie kłopotliwe. Zostałem dowódcą plutonu w czasie konspiracji. Kompanię objąłem dopiero 3 sierpnia 1944 roku, po wybuchu powstania. I to odbyło się tak. Jest już po przysiędze, a oni trącają się i mówią "Pan podchorąży nie odmówi?". Ja "No, małego kielicha". Oni wszyscy bimber pędzili. Bo w ich pojęciu to było nieomalże patriotyczne to pędzenie bimbru. Mieli takie powiedzonko, które dziwnie brzmiało "Panie podchorąży, chylem wielkie czoła! Pan z nami wypije. Pan nie wypije?". To byli ludzie, których można podziwiać, bo oni, jakby to powiedzieć dzisiaj, byli gorącymi patriotami, a przecież w tym kraju im się wcale najlepiej nie działo. I to stanowiło paradoks, że mimo trudnej sytuacji materialnej, jaką mieli przed wojną, oni tę Polskę kochali. I Ci ludzie, wydawałoby się, nie mieli powodów tak trzymać za tą Polską. A oni trzymali bardzo.
Kiedy wybuchło powstanie, to zapanowała atmosfera radości, euforii, że bijemy Niemców. Reprezentowałem specyficzne środowisko urwisów warszawskich, gdzie każdy chętnie chciał wziąć udział w dobrej drace.
Później z Brzeskiej nosiliśmy meldunki na Wileńską 15 do dyrekcji kolei państwowych. Tylko raz z amunicją tam mnie wysłali. Wieczorem "Marynarz" powiedział: "Zakopcie opaski, służba wasza się skończyła, marsz do domu". Tak się skończyło moje powstanie.
Patrzyłem oczami dziecka na Warszawę walczącą i cierpiącą. W dniach Powstania przyglądałem się z okien płonącemu po drugiej stronie Wisły miastu i do dziś widzę wieczorną łunę nad Warszawą.
Z bazaru obserwowałem walki. Na dach się wchodziło i obserwowało, jak bomby zrzucali na Warszawę.
Pożary. Palą się boksy samochodowe na zapleczu domu naprzeciw. Pod 6 rozłożyście płonie ogromny młyn, obok zabudowania monopolu solnego i szmaciarnią. Także kilka budynków kolejowych na terenie Dworca Wschodniego i Wileńskiego. Na Targowej również w niejednym miejscu. I na Szmulkach. Ogień niszczy cały bazar Różyckiego. Domów i obiektów zajętych przez Niemców nie wolno w zasadzie ratować. Podpalili fabrykę Wedla. Pracownicy pogasili ukradkiem, czego Niemcy za łapówkę nie dostrzegli. Pracownicy chcą zachować warsztat pracy. Musi zapobiegać rozszerzaniu się pożogi na sąsiednie domy. Kilkoro nas stoi w bramie i oczekuje, gdzie za chwilę trzeba będzie pobiec. Wydaje mi się, że jesteśmy bezradni jak dom pod obstrzałem. Radzieckie granaty gęsto padają. W posesję, gdzie na tyłach płoną boksy, trafia dziesiąty. Niemcy nie tylko podpalają budynki państwowe, lecz i wysadzają. Wywożą maszyny. W Warszawie wielkie wyspy pożarów. I cisza. Cisza!
W trakcie powstania bazar zupełnie spłonął. Niemcy prowadzili ostrzał artyleryjski, tak że strach było wyjść na Targową. Wszystko zamarło.
Kiedy bazar płonął, to moja mama z babcią stały przy oknach i okładały je mokrymi szmatami, bo panował żar nie do wytrzymania. Kiedy remontowaliśmy okna wiele lat po wojnie, to jeszcze z teściową znalazłyśmy odłamek w futrynie balkonowej.
Jako dzieciak z ojcem za rękę wszedłem na bazar. Wokół nic nie było. Pusto. Pogorzelisko. I pamiętam, ten właśnie moment wejścia na pusty, wypalony plac.
W czasie powstania musiałam przejść na Brzeską, ale nie Ząbkowską, a bazarem Różyckiego. Wtedy jedyny raz poczułam zagrożenie życia. Budki były porozwalane, popalone, pełno papierów, wszystko fruwało i wpatrzone były we mnie tysiące szczurzych oczu. Było ich mnóstwo. Miałam wtedy gumowe nogi. Jak przechodziłam na Brzeską przez bazar, to Niemców się nie bałam, a szczurów się bałam.
Zbudowano u nas na podwórku kapliczkę i wieczorami ludzie się tam modlili o zakończenie wojny. Pamiętam jak na ulicy Ząbkowskiej Niemcy się okopywali, rozwalili ulicę, wstawiali tam działa. Miała tam nastąpić obrona. Podczas kiedy oni kopali te doły, to ludzie z naszej kamienicy częstowali ich zupą, bo byli strasznie głodni, wynędzniali i pamiętam, jak mówili, że przyjdą Ruscy i będą obcinać języki. Na drugi dzień, wcześnie rano, kiedy jeszcze spałem (a spaliśmy w suterenach, na których leżały wielkie worki z piachem, żeby pociski nie przechodziły), weszli Rosjanie i ci Niemcy się wycofali bez jednego strzału, więc ja to wejście sowieckiej armii przespałem.
Uczestnicy akcji na Forcie Bema idący ul. Ząbkowską w 1943 r. - od lewej: Stefan Malinowski ps. "Dragon", Jerzy Szymczak ps. "Douglas", Zygmunt Zabłocki ps. "Dyzio" oraz Bohdan Wierzbicki ps. "Diabeł", Muzeum Powstania Warszawskiego - materiały Jana Rockiego - poszukujemy źródła tej fotografii
Ausweis Bohdana Wierzbickiego ps. "Diabeł", Muzeum Powstania Warszawskiego - materiały Jana Rockiego
Łapanki należały do normy. Niemcy otaczali bazar od strony Targowej, Ząbkowskiej i Brzeskiej. Zabierali wszystko, co im się podobało, brali kilkudziesięciu czy więcej mężczyzn, wywozili nie wiadomo gdzie.
Wywozili do Oświęcimia, Treblinki, Mauthausen.
Robiło się niebezpiecznie, bo szwendali się po bazarze nie tylko Niemcy umundurowani, ale wszelkiego rodzaju agenci, którzy szukali członków podziemia. Wiedzieli, że tu można kupić broń, dostać ulotki czy nielegalne książki.
Pamiętam, jak rozstrzelano ludzi przy rzeźni na rogu Kępnej i Jagiellońskiej. Pamiętam ten dzień. Do czwartej klasy chodziłam wtedy na Stalową.
Za bochenek chleba można było dostać kulkę. Łapanki nasiliły się pod koniec wojny. Pod bazarem został wykopany tunel, wejście znajdowało się przy jatkach, a wychodziło się w piwnicy na Ząbkowskiej. Wykopali go Żydzi na początku wojny. Wiedzieli o tym tylko wtajemniczeni. Zawsze się tędy urywałem.
Któregoś dnia, przechodząc ulicą Brzeską, trafiłem na łapankę. Zatrzymała nas żandarmeria niemiecka. Naprzeciwko bazaru jest taki mini plac. I tam nas ustawiono pod ścianę. Dokładnie naprzeciwko bazaru na ul. Brzeskiej. I wyszliśmy Brzeską, skręciliśmy w Ząbkowską do Targowej, w prawo w kierunku cerkwi. Ja się trzymałem w kolumnie, nie z prawej strony od chodnika, ale z lewej strony środka ulicy. Tramwaje, które teraz jeżdżą środkiem jezdni, jeździły bliżej północnej strony. Więc od tej strony bazaru ulica stawała się wąska i następował moment, że tramwaje mijały się między sobą. Kiedy nadjechały, to ja prędko wyskoczyłem między te tramwaje i one mnie schowały. Miałem dłuższy czas na ucieczkę. Wtedy ukuł mi się termin "uciekaj powoli". Łatwo się mówi, ale to była straszna rzecz. Musiałem udawać przechodzącego ulicą człowieka.
Z trzech łapanek udało mi się uciec. Często przeskakiwaliśmy przez płot do "Żółtka", gdzie rosły kartofle. Z czwartej łapanki trafiłem do Mauthausen. Zabrali mnie 28 sierpnia, od miesiąca trwało już powstanie.
Przed powstaniem szkoliliśmy się na Brzeskiej obok bazaru. Wchodziło się na podwórko i tam mieszkał jeden z członków naszej grupy. On był starszy od nas i udostępniał organizacji lokal. W razie draki skakało się na dach, z dachu na dół i na bazar w tłum. To było bardzo dobre miejsce na takie historie. Już po egzaminach w szkole młodszych dowódców, bo tak to się nazywało, dostałem grupę chłopców z Pragi. Na Brzeskiej, obok bazaru myśmy się przygotowywali do powstania.
Przekazywałem meldunki pomiędzy Starym Miastem a okręgiem Polskiej Armii Ludowej na Pradze. Na Starym Mieście znajdowało się kilka punktów kontaktowych; ulica Nowomiejska, Freta, Wąski Dunaj. Pamiętam szewc, Siwek, sklep spożywczy Heńka na Freta. Tam otrzymywaliśmy rozkazy. Dostawałem meldunki i trzeba je było przenieść przez most na Ząbkowską. Później dowiedziałem się, że na czele tej siatki stał major Jan Krzyżak. W czasie okupacji nie miałem o tym pojęcia. Meldunki zostawały przekazywane, ale co w tych meldunkach stało? Nie wiem. Czasami jak pakunek był ciężki, to oznaczało broń. Przez most Kierbedzia się przechodziło. Obowiązywał rozkaz, że w razie czego masz rzucić pakunek do Wisły.(5)
Henryk Grynberg i Jan Kostański
pisarze
Jerzy Zmarzlik
dziennikarz
Bohdan Tomaszewski
dziennikarz
Andrzej Łapicki
aktor
Krzysztof Kraśnicki
dziennikarz
Kolczyński podczas okupacji przebywał w Warszawie, tu toczył nawet pokazowe walki, zajmował się drobnym handlem.
On, "Dziecko Warszawy", zginąć nie mógł, pomogli mu ludzie, dla których pozostawał wzorem, idolem i półbogiem. Niestety, nie zaliczali się do elity miasta. Ich zajęcia były dorywcze, a główne profity czerpali z nie zawsze czystych interesów. Skupiali się przeważnie wokół hal "Za Żelazną Bramą". Działało tam największe w Europie, a może nawet na świecie, kasyno pod chmurką. Szlagierem stała się zabawa w "Trzy miasta", odbywająca się na tych samych zasadach, co gra w trzy karty i trzy naparstki. Jedno wielkie oszustwo, zapewniające spore dochody cwaniakom i odbierające ostatni grosz naiwnym. Kolczyński całkowicie poświęcił się temu biznesowi.
Na rogu Żelaznej i Alej trzymał stolik do gry w trzy miasta. Niech no ktoś by źle postawił! "Kolka" zresztą znajdował się na wiecznym cyku.
Widziałem go wtedy ze stolikiem w trzy karty. Aż robiło mi wstyd się do niego odezwać.
W dzień gra, wieczorem wóda. W zapomnienie poszedł wielki sport. Opowiadania o rozkwaszeniu rudego Irlandczyka O’Malleya zapewniały wiele obiadów i kolacji, suto zakrapianych. Zdarzały się wpadki, obławy i ucieczki z rąk niemieckich żandarmów.
Kolczyński i Szymura podwozili na wózkach i przerzucali stynki, małe rybki na kotlety. Dosłownie przerzucali przez mur getta warszawskiego, po dwie skrzynki naraz. Kolczyńskiego zatrzymał raz żandarm, to ten, nie namyślając się wcale, zakręcił wózkiem jak w rzucie młotem i zanim żandarm pozbierał się z ziemi, już "Kolki" nie było.
Podobno pewnego razu do uwolnienia "Kolki" przyczynił się jego rywal, kapitan niemieckiej żandarmerii, Erwin Murach, który zginął potem na wschodnim froncie. Kolczyński zapytany przeze mnie, nie zaprzeczył, ale również nie potwierdził wersji z Murachem. Powiedział, że doszła do niego okrężną drogą wieść o tym, że Murach się za nim ujął, ale sam z nim nigdy nie rozmawiał. Raz się nie udało, "Kolkę" złapano i wywieziono na roboty. Początkowo gdzieś na Łotwę, a później do Niemiec.
Lokal na Brzeskiej, przytulny i spokojny, przyciągał wielu klientów, którzy urządzali tam swoje imieniny. Na takich przyjęciach śpiewano piosenki, które tworzone były dla podtrzymania ducha narodu. Tam po raz pierwszy usłyszałem jedną z zakazanych piosenek: "Nie pomoże wam gestapo, ani Hitler z krwawą łapą, ani Goering bestia wroga, ani Goebbels kuternoga". Śmiechu było co niemiara, ale za oknami knajpy smutno i groźnie.(4)
Józef Bednarski – właściciel knajpy na Brzeskiej 31, [w:] Wiesław Wiernicki, "Wspomnienia o Warszawskich Knajpach", wydawca Wiesław Wiernicki, Warszawa 1994, s. 99
Stefan Budnicki
młynarz
Wiesław Wiernicki
pisarz, dramaturg,
publicysta i felietonista
Tadeusz Czarnecki-Babicki
dziennikarz
Handlował na bazarze Różyckiego świetną kaszanką wiejską, karczewską kiełbasą a także bimberkiem. Na zlecenie organizacji podziemnej skupował broń od niemieckich żołnierzy.
Buda Wicusia "Marynarza" stała się centralą sieci okradania Niemców. Gang sześciu chłopaków z Targówka "wygrużał" nocą zawartość wagonów kolejowych, zdążających na wschód, a Wicuś "opylał" buty, mundury, konserwy, lekarstwa oraz broń. Zaopatrywał organizacje polskie i żydowskie. W budce Marynarza popijali również niemieccy żandarmi. Gospodarz potrafił wydobywać od nich informację o zamierzonych obławach, potrafił ich spijać i "załatwiać" jak trzeba. Ludzie opowiadają, jak Andruszkiewicz znokautował "bahnshutza" koło kościółka na Skaryszewskiej i ksiądz z przerażenia przerwał wtedy kazanie.
Pana Wincentego Andruszkiewicza poznałem w następujących okolicznościach. Otóż 30 km do Przasnysza, tuż za Chorzelami, w miejscowości Opaleniec biegła granica polsko-niemiecka, tzw. Prus Wschodnich. Załoga niemieckiej placówki przygranicznej była niezwykle skłonna do wymiany handlowej z Polakami. Łatwo nawiązywałem kontakty z pogranicznikami. Interesowało ich wszystko, co dało się przesłać do ich niemieckich rodzin. Byłem młynarzem. Szczególnie pod koniec wojny dawał im się we znaki głód. Dostarczałem więc mąkę, kaszę, mięso, grzyby z okolicznych lasów. Niemcy nierzadko proponowali broń (szczególnie krótką). Do Warszawy jeździłem wozem drabiniastym w parę pięknych, własnych koni - kasztanów. Wóz był wypełniony sianem, którego w mieście brakowało. Poznałem Andruszkiewicza w Jego bazarowej budzie, w której ledwo się mieścił. Był człowiekiem potężnym, o wadze ocenianej przez niektórych na 130200 kg, ale sprawny i szalenie obrotny. Swoje przygody na morzu opowiadał chętnie, ogromnie barwnie, plastycznie. Słuchając go, nie można się było od nich oderwać. Po kilku spotkaniach, jako człowiek znający życie, przypadłem mu do gustu, a także serca i stąd życzliwie zostawałem przyjmowany. Ponieważ aktywnie pracowałem w ruchu oporu ZWZ, we wrześniu 1942 r. razem z innymi zostałem aresztowany przez gestapo i więziony kolejno na zamku w Ciechanowie, Działdowie i Płocku. Następnie zostałem przewieziony do Oświęcimia na 3 miesiące a potem w kwietniu 1943 r. znalazłem się w Mauthausen pod numerem ewidencyjnym 23883. O fakcie aresztowania mnie Wincenty Andruszkiewicz nie mógł wiedzieć. Dziwił się tylko, że się nie pojawiam. Aż w końcu się pojawiłem.
W końcu wojny Wicuś "Marynarz" przeniósł się do lokalu Józefa Bednarskiego przy ulicy Brzeskiej, którego stał się współwłaścicielem. Wkrótce jego restauracja zasłynęła jako osobliwość dzielnicy, gdzie można było dobrze zjeść, dobrze się napić i napatrzeć do woli na wspaniałą postać bosmana.
Do restauracji Józefa Bednarskiego na Brzeskiej nie przychodzili ani Niemcy, ani funkcjonariusze Kripo. Po prostu bali się. Gośćmi knajpy byli handlarze bazarów, żołnierze podziemia, urzędnicy i rzemieślnicy prascy. Elita Pragi i Szmulek. Restauracja Józefa Bednarskiego, Brzeska 31, miała ogromne powodzenie wśród praskiej klienteli. Pan Józef dbał o gości, nie tylko dobrze ich karmił, ale wymyślał dla nich różne atrakcje. Bednarski wynajął kiedyś jakiegoś bardzo zdolnego grafika, malarza, który przez długi czas siedział w knajpie i rysował kolorowe karykatury stałym gościom. Obwiesił nimi wszystkie ściany lokalu, tak że restauracja wyglądała jak jakaś galeria sztuki malarskiej. Właściciel za nic nie chciał sprzedać tych karykatur, nawet tym, którzy na tych rysunkach figurowali. Przed powstaniem, pod koniec okupacji niemieckiej, rozdawał je wszystkim, którzy do nich pozowali, o ile oczywiście jeszcze na Brzeską mogli dotrzeć. Knajpa Bednarskiego znajdowała się w samym centrum handlowej Pragi, co ogromnie sprzyjało nieustannemu ruchowi klientów. Często handlarze z sąsiadującego z nią bazaru Różyckiego dyskretne transakcje załatwiali w tym lokalu, na co właściciel oficjalnie wielu zezwalał. Nie brał za to żadnej opłaty, ale zyskiwał gości opijających dobity targ czyli tzw. litkup. Podobno kilka razy dokonywano w jego lokalu kupna pistoletów od Niemców. Działo się to wówczas, gdy zaczął się odwrót Niemców z frontu wschodniego. Bednarski był członkiem organizacji podziemnej i takim transakcjom chętnie patronował. Często na ul. Brzeskiej przeciskali się przez tłumy handlarzy żołnierze Wehrmachtu z karabinami na plecach i teczkami. Wszyscy handlarze traktowali ich z sympatią, ustępowali miejsca, wiedząc na sto procent, że przyszli oni sprzedać broń. Ale wiedzieli też, że od takiego towaru byli specjalni kupcy. Do taki transakcji przeciętny handlarz się nie wtrącał. Ulubioną przekąską gości w barze u Bednarskiego był wyśmienity tatar. Wielu podejrzewało, że jego kucharz robi tego tatara z koniny, ale szef przysięgał na wszystkie świętości, że tatar jest z wołu, chociaż tłumaczył, że najlepszy jednak jest z konia. Do befsztyka tatarskiego podawano różne znakomite przyprawy, ale jedną z najlepszych był kabul, który można było kupić obok, na bazarze. Poza tym do tatara dawano siekane rydze, sardynki, które czasem można było kupić od Niemców, ogórki, surowe jajka i musztardę, koniecznie sarepską. Do knajpy tej przychodził pewien zamożny gość, który zamawiał befsztyk tatarski na głębokim talerzu. Jadł ten specjał łyżką jak zupę. Tatar u Bednarskiego był fenomenalny.
Olgierd Budrewicz na krótko przed powstaniem warszawskim, [w]: Olgierd Budrewicz, Wiesław Ochman, "O wszystkim", Wydawnictwo BOSZ, Olszanica, 2010, s. 13-16
Pan Wincenty stawia sobie budkę na bazarze Różyckiego i natychmiast awansuje na naczelną maskotkę Pragi. Maskotka waży już wtedy 200 kilogramów i wypija bez większego efektu litr bimbru do obiadu. Buda Wicusia staje się ważną placówką gastronomiczną. Człowiek-góra wypełniał prawie całe wnętrze kiosku, większość klientów oczekiwała cierpliwie pod budą.
Olgierd Budrewicz
reporter
Marek Nowakowski
pisarz
Andrzej Nowakowski
mieszkaniec Pragi
"Ferajniarz"
ur. 1918
Jan Rybak „Tarzan”
PAL, mieszkaniec Pragi
Tadeusz Kulbicki
mieszkaniec Pragi
Zygmunt Pągowski
kupiec
Wiesław Ignatowski "Łucki"
Zgrupowanie 670 "Narocz",
mieszkaniec Pragi
Sergiusz Grudkowski
malarz
Sergiusz Grudkowski
malarz
Fragment filmu "Akcja pod Arsenałem"
Towar numer jeden na bazarze stanowiła żywność. Tu kupowali Polacy, ale również Niemcy.
Niemcy przynosili różne rzeczy na sprzedaż. To były albo sardynki francuskie, albo pomarańcze, albo swoją bieliznę.
Kupowali nie tylko żywność, ale - bardzo ciekawa rzecz - insekty: pluskwy, wszy. To były tak zwane tyfusowe wszy. W pudełeczku. Wszy kupowali po to, żeby się nimi zarazić i nie iść na front wschodni. Gdy żołnierz zachorował, stawał się niebezpieczny dla swoich kolegów. I jego kierunek wyznaczano nie na wschód, ale na zachód.
Handlowano na bazarze bronią, i mundurami. Kupowali je partyzanci do lasu. Niemcy sprzedawali broń, mundury, a kupowali futra.
Od szwendających się po bazarze żołnierzy Wermachtu można było kupić parabellum czy nawet PM Schmeiser.
Bronią na bazarze handlowano zawsze, ale dzięki wojnie ceny poszły w górę. Źródła były różne. Początkowo dużo było broni "powrześniowej", zakopanej po ogródkach. Z tym, że w większości były to karabiny, a karabiny się nie liczyły. Cenę trzymała broń krótka, szczególnie krótka maszynowa - na przykład pm 42 albo MAS 7,5 mm. Tę ostatnią można było zdobyć tylko od Niemców. Funkcjonowały dwie szkoły postępowania: pierwsza na Niemca żywego i druga na martwego. Pierwsza była trudniejsza do przeprowadzenia i bardziej ryzykowna, bo Niemcy na Pradze chodzili po kilku. Rzadko zdarzały się pojedyncze egzemplarze do odstrzału. A bardziej ryzykowna, bo miało miejsce wiele prowokacji. Tak zginął młodszy brat "Pulpeta". Na bazarze podszedł do niego Niemiec i wyciągając Parabellum, zapytał, czy chce kupić, a potem z uśmiechem nacisnął spust.
Zdarzały się jednak przypadki, że Niemcy sami sprzedawali broń. Przychodzili na bazar i mówili, że to z frontu wschodniego broń zdobyczna. Broń była więc kupowana, kradziona i zdobywana. Nigdy w tym nie uczestniczyłem bezpośrednio, ale zawsze broń dostawałem do przeniesienia, do przekazania. Mój bezpośredni przełożony, podporucznik "Marynarz", bolszewik, kupował od Niemców broń albo kradł. Przykładał Niemcowi pistolet do pleców i zabierał jego. Od razu pistolet podawano łącznikowi, chowałem go pod kurteczkę i biegiem na Ząbkowską 2, gdzie znajdowała się kwatera, punkt kontaktowy kapitana Piotrowskiego "Groźnego", tam broń zdawałem. Uczestniczyłem w akcjach rozbrajania Bahnschutzów na Brzeskiej. Oni mieli tam swój szpital kolejowy i często przechodzili z Brzeskiej na Ząbkowską. Przy bramach wyskakiwał "Marynarz", jeszcze ktoś z jego oddziału. Myśmy musieli sygnalizować, czy przypadkiem nie idą inni uzbrojeni Bahnschutze zarówno od ulicy Ząbkowskiej jak i od wylotu Kijowskiej. Sygnalizowaliśmy podniesieniem ręki, jeżeli robiło się niebezpiecznie. Oni wciągali Niemca do bramy, rozbrajali, kneblowali usta albo rozbierali do kaleson i puszczali go wolno. On się darł Hilfe! Hilfe!. Ale ludzie mówili: "Wariat w kalesonach". Zanim się Niemcy zorientowali, to już na bazarze Różyckiego wszystko zniknęło.
Na bazarze Różyckiego w Wielkim Tygodniu, 22 marca 1940 r. przed zamknięciem getta, fot. Hans Gerke, East News
Hanna Gałys
mieszkanka Pragi
Barbara Jarosławska
kupiec
(2) Podczas okupacji widać było większy podział bazaru na sektory. Od strony Ząbkowskiej sprzedawano mięso. W drugim końcu kupowano masło. Moja teściowa rozkładała mięso na ławach. Przywoziła je spod Białegostoku i sprzedawała na kilogramy. Mieszkała na Ogrodowej, a moja mama pod Halą Mirowską, na Krochmalnej. Kiedy powstało getto, obie kobiety zamieniły się mieszkaniami z Żydami z Brzeskiej. W tej kamienicy mieszkały prawie same rodziny żydowskie. W naszym mieszkaniu żyli tacy, co mieli tu nieopodal skład apteczny. Moja ciotka, Wołczyńska, miała podczas okupacji dużą budę na bazarze. Budę z odzieżą damską, męską, dziecięcą...
Miała tu też swój sklep pani Pidzyńska - kartofle, kapucha, śledzie. Beka śledzi, beka kapusty. Kartofle leżały na podeście zrobionym z dwóch desek na krzyż. Marmolada miała formę bloku, była tak twarda, że się ją kroiło. Powiem pani co się jadło w okupację. Jadło się jaglaną kaszę. Chleb smarowało tą marmoladą, na słodko. Jak zostały zmarznięte kartofle, to gotowano je i robiono pyzy. No i fasola, w formie sałatki: buraki, fasola, cebula, olej. Wszystkie te artykuły pierwszej potrzeby sprzedawano u pani Pidzyńskiej. A chleb to albo pani u niej kupiła, albo zamawiała. Kobitka przyniosła go w koszu, przykryty serwetką.
Marek Nowakowski
pisarz
Interes się rozkręcał. Grupa powiększała się. Pewnego dnia, kiedy "Byczek" i "Kulas" kręcili się wokół budek na bazarze Różyckiego, stanął przed nimi "Kinol". Cały ufajdany, w podartej kufajce i w dużych, dziurawych chłopskich butach. Weszli do bramy, gdzie opowiedział im jak pracował u chłopa, ale w końcu cała wieś zaczęła domyślać się, że jest Żydem. Uciekł. Od kilku dni kręcił się po Warszawie. Nie mając gdzie się podziać, nocował w krzakach nad Wisłą. We trzech poszli w kierunku "parówki" na Gigancie (dom noclegowy dla bezdomnych przy ulicy Jagiellońskiej). Odwszono rzeczy Kinola. "Byczek" dał mu swoją koszulę, a "Kulas" szalik. Wyglądał lepiej niż jeszcze przed chwilą. Na Placu Trzech Krzyży "Kinol" został zaopatrzony w papierosy i wyznaczono mu stanowisko na rogu Nowego Światu. Blisko restauracji niemieckiej "Vier Jahreszeiten". Kiedy zaczął handlować, miał jedzenie, dach nad głową i kolegów. Po Pradze wałęsał się też Kazik. Przypadkiem odnalazł go "Byczek". Chłopak uciekł z obozu w Poniatowej. Papierosiarze nadali mu ksywę "Francuz". "Kinol" z kolei spotkał na ulicy i przygarnął kolejnego, żydowskiego chłopca. Kiedy sprowadził go na Plac, reszta chłopaków złożyła się i kupiła mu drewniaki. Przezwali go "Burek", bo przez szmat czasu pracował na wsi jako pastuch. Wyglądał jak wieśniak i nawet mówił jak wieśniak. "Francuzowi" i "Burkowi" reszta papierosiarzy pożyczyła pieniądze na zakup początkowego towaru. Potem obaj handlowali już na własny rachunek, ale tylko tam, gdzie wyznaczono im miejsca. "Francuz" na Prusa obok Placu Trzech Krzyży, obok niemieckich koszar, "Burek" na Konopnickiej obok gmachu YMCA, gdzie kwaterowali żołnierze SS. Papierosiarze handlowali też z Węgrami. Dzięki temu zaczęli dobrze zarabiać. Pieniądze wydawali na ubrania, a czasem nawet na łakocie. Dzielili się wszystkim, a ich wygląd powoli zaczynał się poprawiać. W ciuchy zaopatrywali się na bazarze Różyckiego. W ich warunkach trudno było zachować czystość, więc tym bardziej dbali o nią starannie. Chodzili do łaźni, gdzie także odwszawiali swoje ubrania. Mieli pieniądze, więc odstawiali ważniaków. Dawali napiwki łaziennemu, by w czasie, gdy się kąpali, nie wpuszczał nikogo do środka. Wiedzieli, że w łaźni mogą być zdemaskowani; brak obecności innych był warunkiem ich bezpieczeństwa. Obiady jedli w kuchniach RGO [Rada Główna Opiekuńcza], a nocowali na swoich metach, najczęściej u babki na Kruczej. Na bazar Różyckiego przychodzili rano po towar i na śniadanie. Tam też szukali okazji do tańszego kupna cieplejszej odzieży. Mieli zarobione pieniądze, więc jako tako mogli się ogarnąć. Kupowali na bazarze używane ciuchy. Wyglądali lepiej; niektórzy prezentowali się zgoła jak eleganci. Łaźnie na Gigancie odwiedzali jeszcze częściej.
Znałem Jojnego, człowieka z podziemia. Był wysokim, śniadym człowiekiem o mocno palących oczach. Miał duży autorytet w świecie przestępczym. Jojny brał udział w walkach w Gettcie. Przyłączył się do ŻOB-u w wieku 16-17 lat. W czasie walk miał przestrzeloną rękę, przeszedł skomplikowaną operację, wstawiono mu metalowe części. Jojny był jednym z bojowników, ale on nie przywiązywał do tego żadnej wagi. Nie czuł się żadnym bohaterem, walczył dlatego, bo nie chciał dać się zabić. Miał wolę walki, nie chciał zostać bezwolnym idącym na rzeź człowiekiem, poddanym losowi.
Józef Ziemian
mieszkaniec Pragi
"Ferajniarz"
ur. 1918
Michał Gradowski „Miś”
batalion „Sokół”, zgrupowanie „Sarna”, mieszkaniec Pragi
W czasie okupacji Hitler wprowadził silne ograniczenia na wszelkie używki - kawę, alkohol, papierosy. Mówił: wszystko dla frontu, a jak już Niemcy zwyciężą, każdy dostanie po 100 ha ziemi na Ukrainie. Blisko bazaru stał dworzec. Za nim Rzesza, a tu jeszcze trochę wolności. Każdy chciał zarobić i wymyślili, żeby do Rzeszy bimber wozić, bo przecież Niemcy ochoty do picia nie stracili. Wobec tego monopol się rozwijał. Z tego zrobił się duży interes. Ponieważ chłopi z Radzymina mieli pieniądze, zaczęli tu przyjeżdżać. Mieli mięso, którego sprzedaż została zakazana. Niemcy, żeby zachować tylko dla siebie część tego mięsa, kolczykowali wieprzki i wtedy co jakiś czas przychodzili i sprawdzali, czy kolczyk cały czas jest. Tyle że przez kilka lat ten wieprz miał 15 kg, bo w tym czasie już trzy inne zabijano i przerabiano na mięso, a kolczyk się po prostu przekładało. Panowała atmosfera: okraść i oszukać Niemca, i nie wpaść. Innym sposobem dochodu stało się odczepianie wagonów z towarami, które miały iść na Wschód. I te towary trafiały na bazar.
"Bimber" - chłopak z podziemia. Słynny człowiek Pragi. Kozak. Handlował w pobliżu dworców kolejowych. Później został pucybutem. Kombinował, kradł towar z wagonów, z transportów niemieckich. Dla jednych to synonim głębokiego, patriotycznego życia. Dla niego to stawała się walka o byt, o przetrwanie, o zdobycie towaru.
Zacząłem chodzić z Władkiem na wagony. "Sufit" zbratał się z kolejarzami z rozjezdni. Jak przychodził ciekawy wagon, to dawali go na koniec składu. Przy wyjeździe z rozjezdni znajdowało się niewielkie wzniesienie, odczepialiśmy tam wagon, a kolejarze tak ustawiali zwrotnice, że zjeżdżał on tyłem na boczny tor. Tam go opróżnialiśmy. Po kilku takich numerach bahnschutze zaczęli obstawiać boczne tory, ale za pośrednictwem "Mordy" przekupiliśmy ich. Najlepszy towar stanowiła żywność: konserwy, mąka, suszona fasola... Na bazarze mieliśmy na to nieograniczony odbiór. Wagon mąki mogliśmy sprzedać w godzinę. Czego nie wziął stary "Pulpeta", to brał "Marynarz". Wicuś "Marynarz" to była barwna postać. Prowadził na bazarze bar-budę i kupował od nas każdy towar. Nie pochodził z Pragi, urodził się gdzieś pod Augustowem. Potem służył w marynarce. Pływał na łodziach podwodnych, dostał się do niewoli. Zwolniony, przyjechał do Warszawy i trafił na bazar. Szybko zdobył wielu przyjaciół, ale miał też i wielu wrogów. Miały miejsce tam różne kwasy.(3)
Moja mama w czasie okupacji zbierała opłaty postojowe na bazarze Różyckiego. O świcie chłopi spod Warszawy przyjeżdżali furmankami, wjeżdżali na plac, płacili placowe i z furmanek sprzedawali jarzyny, które przywieźli - kapustę, marchew, cebulę, kartofle. Jak wszystko wyprzedali, to wyjeżdżali. Mama przyjaźniła się z tymi chłopami i często przywoziła do domu sporo jarzyn, czasem czegoś nie sprzedali, to jej dawali. Mogła się trochę podzielić z rodziną. Z tego żyliśmy. Kiedyś jechała tramwajem z Pragi na Bracką (Zieleniecką do ronda Waszyngtona, w prawo na most Poniatowskiego i z tramwaju wysiadała przy Nowym Świecie) i wiozła ze sobą duży, bardzo ciężki worek jarzyn. Jadąc Zieleniecką, tramwaj w pewnym momencie przyhamował. Motorniczy odwrócił się i krzyknął "Na Waszyngtona łapanka!". Jechał bardzo powoli, wszyscy wyskakiwali i tramwaj został prawie zupełnie pusty. Mamie żal się zrobiło worka jarzyn i nie wyskoczyła. Usiadła koło worka i siedzi spokojnie. Zostały jeszcze ze dwie osoby, staruszki. Trzeba wiedzieć, że w owe czasy miejsce zajmowane dziś przez Stadion i tereny przyległe (kwadrat między Zieleniecką, Waszyngtona, Wisłą i torami kolejowymi) to był widok wielce ucieszny. Był to sam środek miasta stołecznego, gdzie tak ogromny obszar został obsadzony kartoflami i obsiany żytem, a na samym środku była klasyczna zagroda wiejska ze studnią, z oborą, gdzie stały dwie krowy i koń. Część z tych, którzy wyskoczyli z tramwaju, gdzieś się rozeszła, natomiast część przebiegła przez te kartofliska na skos, po to, żeby na początku mostu Poniatowskiego wskoczyć do tego samego tramwaju. Było wiadomo, że jak dojedzie do ronda Waszyngtona, Niemcy go zatrzymają. Zanim oblezą cały tramwaj to zejdzie z piętnaście minut, więc spokojnie zdążą dobiec i z powrotem do niego wskoczyć. Mama się nie ruszyła i jak dojechali do ronda Waszyngtona, wsiadł młody oficer niemiecki. Podszedł do mamy i po niemiecku poprosił, żeby mu pokazała dokumenty. Mama urodziła się i wychowała na Pomorzu, to było jeszcze pod zaborem pruskim i szkoły oczywiście też były niemieckie, to mówiła po niemiecku tak jak po polsku. Spojrzała na niego niechętnym wzrokiem i powiedziała "Nie, kochaneczku. Piąty raz już dzisiaj mam sprawdzane dokumenty. Nie będę ci już pokazywać. Daj mi święty spokój". Odwróciła się nosem do okna i koniec. Niemiec zasalutował i poszedł dalej. Kiedy dojechali do mostu Poniatowskiego zaczęli wskakiwać ludzie. Jakiś młody człowiek podszedł do mamy i mówi "No, jak tam pisklaki?". - "Jakie pisklaki?". - "No te, co pani wysiedziała na jajkach". Na to mama mówi "Zaraz, zaraz. Nie bardzo rozumiem pański głupi żart. Na jakich jajkach wysiedziałam pisklaki?". - "Przecież cały czas wysiaduje pani jajka". - "Panie, przestań pan zawracać głowę!". - "No, nie zawracam głowy! Naprawdę!" - powiedział młody człowiek. Nachylił się i spod ławki, gdzie siedziała mama, wyciągnął dużą teczkę, otworzył - wypełniona granatami. "No widzi pani! Jeszcze nie wysiedziały się kurczaki. Zabieram wobec tego" - powiedział z uśmiechem i poszedł.
Kiedy zaczęto zamykać getto, kiedy zaczęły się wywózki, wielu Żydów szukało na gwałt polskich papierów. A papierów to ja mogłem mieć w bród. Cały interes zaczął się od Kurczaka. Wyciągnęliśmy Kurczaka z getta i załatwiliśmy polski dowód. Ale jakaś szmata z podwórka doniosła, przyjechało gestapo i Kurczaka do budy.
Mundek został szantażystą. Staszek mu pomagał. Okazji nie brakowało. Jednej ze swoich ofiar zaproponował, że albo odda to, co ma, albo zaprowadzą ją na Gestapo. Kobieta stała przerażona. Jej majątek zgarnął w całości. Trzy tysiące, pióro, staroświeckie kolczyki, złoty zegarek. Sprawdził, czy nie ukryła nic w pantoflach. Z palca ściągnął jej złotą obrączkę. Kiedy nie znalazł nic więcej, kazał jej iść. Nie była tego dnia jedyną. Wieczorem, u Mundka, odbyło się wspólne picie – na cześć owocnego dnia. Zgarnęli kilkanaście tysięcy złotych i sporo przedmiotów wartościowych. Mundek chichotał, że to Żydzi podarowali im to wszystko w spadku. Był zadowolony ze Staśka, więc nakazał swojej kochance, żeby kupiła mu porządne, nowe buty. Interes działał jak samograj. Ludzie, których udało się zaszantażować raz, zapewniali już stały, miesięczny dochód. Wtedy Mundek bez skrupułów pozbył się Staśka. Buty i podarowany garnitur zabrał. Stasiek zrozumiał, co się święci, więc uciekł z domu Mundka.
Znowu wyciągnęliśmy Kurczaka z getta. Tym razem nawet nie zaglądał do domu. Od razu odstawiliśmy go na dworzec. Zobaczyłem go dopiero po wojnie. Ale przez to wyciąganie Kurczaka "Sufit" rozkręcił interes. Gdyby nie fatalny pech, wyciągnęlibyśmy z getta też "Pięknego" z rodziną. Ale oni początkowo nie chcieli uciekać. Myśleli, że to getto to tak na jakiś czas. Zresztą wszyscy żeśmy tak myśleli. Niemcy zabrali ich do obozu jednym z pierwszych transportów.
Kiedy Staszek łaził ulicami, spotkał "Kulasa". Wkurzyło go, że ten przywitał go jak zwykle. - Teraz to Stasiek, nie Mosze! - zaznaczył twardo, bo nie chciał być już Żydem. Poszli z "Kulasem" na Plac Trzech Krzyży i tam Stasiek poznał Teresę. Kiedy Teresa dowiedziała się, że na bazarze Różyckiego można taniej kupić papierosy, poszła tam z chłopakami, żeby sprawdzić na miejscu ten cynk. Rano na bazarze kręcili się wśród straganów i obserwowali. Dostać można było wszystko: od zabawek i odzieży, po sprzedawane po znajomości mundury i niemieckie rewolwery. Zaopatrzyli się w kilkaset papierosów różnych marek. Wszystkie oczywiście były fałszywe. Kilka pudełek papierosów monopolowych kupili dla specjalnych klientów.
Kamienice przy ulicy Brzeskiej 20 i 18 od strony wejścia na bazar Różyckiego na Pradze, 22 marca 1940 r. przed zamknięciem getta, fot. Hans Gerke, East News
Sławomir Sokołowski
pisarz
Ryszard Walczyński
mieszkaniec Pragi
Zenon Kasprzak „Wilk”
Szare Szeregi, Harcerska Poczta Polowa, mieszkaniec Pragi
Marian Stefański „Mewa”
obwód II „Żywiciel”, Szare Szeregi, mieszkaniec Pragi
Sabina Sebyłowa
pisarka
Żydów Niemcy wypędzili do getta, a na bazar przyszli Polacy. Uczyliśmy się handlu. Ja zaczynałem od ciuchów. Sprzedawano przeważnie stare, pożydowskie. Ludzie chodzili do getta i handlowali z gettem. Wynosili ciuchy i sprzedawali je na bazarze.
Zamieszkałem sam w mieszkaniu "Pięknego". Matka po śmierci ojca bardzo się postarzała. Marian skumał się z "Mordą", który został granatowym. Pośredniczyli przy wykupywaniu zatrzymanych chłopaków, kupowali od Szwabów żarcie i różne duperele. Nie leżało mi to. "Morda" to był "Morda" i koniec. Brał od ludzi forsę i gówno załatwiał. W dwa lata potem i tak ktoś go posunął. Władek razem z "Pulpetem" chodzili na wagony. Nocą, za Radzyminem, gdzie pociąg zwalniał, wskakiwali na skład, otwierali wagon i wyrzucali, co się dało. Wychodzili na tym nędznie, bo po ciemku ciężko było znaleźć, gdzie co upadło. Do tego robota nerwowa, banszuce mieli rozkaz strzelania. Towar spuszczali na bazarze. Zacząłem kroić razem z "Sufitem", ale co to była za robota. Dupa nie robota. Cały dzień macania i ledwie parę groszy, jakaś kartka żywnościowa, i to tyle. Ludzie nie mieli forsy. Cały handel był gówniany. Kogo miałem kroić? Te baby, co sprzedały bochenek chleba?
Na Brzeskiej, Kijowskiej handlują chlebem. Masa kobiet nim handluje. Ten na kartki jest wysoce nieapetyczny i nie wiadomo z czego komponowany. W dodatku mało go. Handlarki mają w koszykach długie, ukośnie nakrawane bułki-nałęczaki i podłużne bochenki pytlowego. Wypiekają je prywatni piekarze pod Warszawą. Podobno najsmaczniejszy z Wołomina. Najwięcej zarabiają te, które same przywożą pieczywo i sprzedają z pierwszej ręki. Wstają o czwartej, w zimie i w lecie, lub jeszcze wcześniej, jadą do piekarni. Na szóstą-siódmą dowożą świeży do Warszawy. Te, co odkupują od hurtowniczek, tracą pewien procent zysku. Z góry się na to godzą, bowiem nie tak się umęczą, zdźwigają i, co bodaj najważniejsze, mniej ryzykują. Na Brzeskiej stoją chętniej pod murem niż przy krawędzi chodnika stykającej się z jezdnią. Natomiast na Kijowskiej, gdzie chodnik jest wąziutki, ustawiają się bliżej jezdni niż parkanu ogradzającego teren. Stoją, handlują. Płoszy je żandarm, agent, policjant. "Żandarm idzie!" - choć jest daleko, dreszcz przeszedł po szeregu handlarek. Wpadają do bram, na klatki schodowe, do piwnic. Kilka razy dziennie powstaje nieopisany popłoch "chlebowy". Niemcy z przymknięciem oka patrzą na ten handelek. Niekiedy podjeżdżają samochodem pod punkt gromadniejszej sprzedaży. Wtedy trudniej się ukryć, zwiać. Kobiety jednak nie rezygnują. Niemiec pogoni za niektórą. Gdy ją złapie, wtedy bez ratunku odbiera towar. Zdarza się, że pędzi za kobietą, co ma zaledwie parę sztuk w koszyku. Dlaczego tak panicznie uciekała? Owczy pęd? Psychoza strachu? Mogą się bać. Nielegalny wypiek chleba pszennego w zasadzie jest niedozwolony. Niemcy grożą za to nawet karą śmierci. Handlarki chlebem są przeważnie młode. Niektóre zarabiają tyle, że mogą utrzymać rodzinę lub przynajmniej ich dzieci jadają chleb z mąki, a nie Bóg wie z czego. Stają lub siedzą na ziemi, jedna obok drugiej, koszyki na chodniku.
Handlowałem chlebem razowym. Dwa, trzy razy w tygodniu woziłem chleb na bazar z Zacisza. Za każdy kurs dostawałem 2 kilogramy chleba. A w owym czasie to była wielka rzecz. Pomagałem w ten sposób rodzicom. Na Zaciszu znajdowała się piekarnia, której właścicielem był Polak o nazwisku Fischer. I on piekł chleb i ten chleb zawsze wypiekano w nocy. O trzeciej, czwartej rano myśmy z kolegami brali plecaki i szybko bocznymi uliczkami stawialiśmy się na pętli tramwajowej na Radzymińskiej. Wsiadaliśmy w tramwaj nie wszyscy hurtem, ale pojedynczo i zawoziliśmy ten chleb na bazar. Tam go sprzedawaliśmy, oczywiście patrząc na prawo i na lewo. Tych bochenków miałem gdzieś 10-15 kg.
Moja mama zaczęła wozić nici do Warszawy. Skupowała je od robotnic, które kradły w fabryce, i woziła na bazar. Wracała tego samego dnia, jak jej się udało, albo następnego i przywoziła różne dobra. Najlepszy był smalec, szary smalec - on miał smak wędlin. W tym się gotowały wędliny, to znaczy smalec zbierany z wody, w której się gotowały wędliny, tak ściśle mówiąc. Coś wyśmienitego.
Moja mama jeździła do Bełżca po rąbankę, przywoziła ją do Warszawy i na bazarze sprzedawała z ręki. W pewnym momencie przestała jeździć, bo Niemcy robili ciągłe obławy. Matka słyszała na stacji, jak Niemiec do Niemca mówi: "Oni już tam na nich czekają - na następnej stacji będzie łapanka". Była zima, mróz minus piętnaście stopni, kolejarze polscy zatrzymali specjalnie pociąg przed stacją, bo też wiedzieli, że jest łapanka, no i kto wiedział, to z tego pociągu uciekał. Matka z jakąś znajomą wysiadły z pociągu i schowały się pod wagonem, mimo zimna, mimo mrozu. Widziały tę całą łapankę na stacji, że Niemcy wszystko zabierali, towar i ludzi. Musiały czekać do następnego pociągu, i od tego czasu już więcej nie pojechała na handel do Bełżca.
Ojciec kupił prasę do wyciskania oleju, stała w pralni, gdzieśmy mieszkali. W tym wyciskaniu brałem udział jako małolat, ale fizycznie sprawny. Żeby prasa mogła działać, to należało siemię lniane kupić na bazarze Różyckiego. W pewnym momencie nasza tajna olejarnia została wykryta przez granatową policję. Przyszedł policjant, dostał łapówkę i poszedł. Ale za dwa, trzy dni przychodził następny policjant, też odkrywał olejarnię, znowuż należało dawać. W każdym razie to się sprowadzało do tego, że trzeba było interes zamknąć, bo nie można było wytrzymać z tymi wszystkimi łapówkami.
Granatowy policjant z Targowej 39 ganiał przekupki po bazarze Różyckiego, rozbijając im stragany. Zwykły sadysta. Chłopcy od "Marynarza" zastrzelili go w biały dzień na oczach kilkudziesięciu ludzi, nikt nie doniósł na sprawców.
Na bazarze Różyckiego w Wielkim Tygodniu, 22 marca 1940 r. przed zamknięciem getta, fot. Hans Gerke; źródło East News
Na bazarze Różyckiego w Wielkim Tygodniu, 22 marca 1940 r. przed zamknięciem getta, fot. Hans Gerke; źródło East News
Do Warszawy przyjechałem dopiero po roku. Wszędzie było widać ślady wojny. Uszkodzone domy, niemieckie patrole, brak żywności. Prawie wszyscy kumple w getcie: "Szlama", "Piękny", Icze, Sztymbul, Kurczak... Puste mieszkania, puste podwórko. Matka zgaszonym głosem opowiadała, jak ciągnęli za włosy Kurczaka, jak go bili kolbami. Poszedłem na bazar. Widać ślady spalenia, część bud nowa, część okopcona. Niby ludzi dużo, niby tak jak dawniej, a jednak nie tak. Od Brzeskiej ani jednej furmanki, za to mnóstwo kobiet z chlebem, sporo ludzi wyprzedających rodzinne pamiątki, jakaś tania biżuteria, obrazki, młoda dziewczyna sprzedaje ślubną obrączkę... Niby tłok, niby wszystko po staremu... I gdy tak stałem, nagle zdałem sobie sprawę, co się zmieniło. Było cicho, znikł ten cały harmider. Nikt nie krzyczał: "Handełe, handełe, stare szmaty...", nikt nie zachwalał świeżych bajglów, nie było zażartych targów, udawanych lamentów. Wszystko ucichło. Zszarzało. Zniknął stary Lejba, stuknięty Mendel, ojciec "Szlamy". W miejscu, gdzie matka "Pięknego" lała habersbusza, stał obcy facet z garnkiem herbaty. Przy bramie zapięty na łańcuch wózek, z którego "Żółtek" sprzedawał sznurowadła i agrafki. Wózek był, ale "Żółtka" już nie było. Odeszli wszyscy Żydzi.
"Ferajniarz"
ur. 1918
Wiesław Ochman w dzieciństwie. Podczas czuwania nad stertą ziemniaków