Kontakt

Przypisy:

1) Adam Dylewski - Ruda, córka Cwiego. Historia Żydów na Warszawskiej Pradze. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2018r. s. 332. Obok zajmujących się ubojem rytualnym wyróżniali się świetnie zarabiający flaczarze, zwani trybkarzami lub szlamownikami. Patroszyli oni zwierzęta, wydobywając ich wnętrzności - żyły i ścięgna, które następnie przesyłano w blaszanych kadziach do daleszej obróbki, na przykład przez wędliniarzy. Wsród flaczarzy panowała ostra konkurencja. 28 marca 1927 roku na terenie rzeźni doszło do kłótni, a nastęnie strzelaniny pomiędzy zrzeszonymi rzeźnikami a braćmi Kolniczańskimi, starającymi sie działać na własną rękę. W jej trakcie Chaim Świcarz postrzelił w głowę Joska Kolniczańskiego; śmierć poniósł też stojący w tłumie gapiów przypadkowy świadek Abram Puterman.

2) Adam Dylewski - Ruda, córka Cwiego. Historia Żydów na Warszawskiej Pradze. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2018r. s. 332. Bogactwo życia duchowego wykraczało poza ramy synagogi gminnej, znajdującej odbicie w licznych, rozsianych w wielu miejscach na Pradze domach modlitwy. Zestawiony przez Eleonorę Bergman spis takich obiektów z 1926 roku zawiera niemal 30 adresów. Znakomita większość z nich - łącznie 18 - znajdowała się przy ulicy Targowej albo przy bezpośrednio z nią sąsiadujących ulicach Ząbkowskiej i Brzeskiej.

3) Adam Dylewski - Ruda, córka Cwiego. Historia Żydów na Warszawskiej Pradze. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2018r. s. 332. Przed II wojną światową na Pradze mieszkało około 8 procent warszawskich Żydów. Tworzyli trzy duże skupiska. Najwieksze obejmowało teren między ulicami Jagielońską i Brzeską oraz wzdłuż ulicy Ząbkowskiej do ulicy Markowskiej. Oś życia żydowskiego Pragi stanowiła niezmiennie Targowa, "gęsta od zgiełku, kotłowaniny, szwargotu polsko-żydowskiego". W swych wspomnieniach Jerzy Kasprzycki opisuje główną ulicę Praci po 1936 roku, zapełnioną przez przekupki sprzedające bajgieły oraz małych chłopców wciskających przechodniom ulotki reklamowe fabryk i sklepów. W życiu żydowskim Targowa rozdzielała dwie strefy - stricte zarobkową, mieszczącą się z grubsza między Targową, Brzeską i Ząbkowską, od jakby bardziej "duchowej", na zachód od Targowej, z synagogą, mykwą, Gmachem Wychowawczym, Domem Studentów Żydów i eleganckimi kamienicami mieszkalnymi.


 

Płonąca Praga w 1939 r., w: "Warszawska Praga dawniej i dziś. Katalog wystawy zorganizowanej w 350-lecie nadania praw miejskich", Muzeum Warszawy & Wydawnictwo DiG, Warszawa marzec–maj 1998, s. 141

Od kilkunastu minut stałem nieruchomo w oknie swego mieszkania zapatrzony w ogród. Dochodziła ósma, a słońce już przypiekało... Raptem dał się słyszeć warkot silnika samolotowego, narastał z każdą sekundą. Samolot przeleciał tuż nad nami, omal nie zawadził kołami o komin naszego domu, i pomknął w kierunku szosy. Po chwili znów usłyszałem szum silników samolotowych, jeszcze potężniejszy i bardziej przejmujący. Leciało kilka maszyn. Wybiegłem na podwórze. I właśnie wtedy, kiedy przelatywali nad nami, powietrze przeszyła seria z karabinu maszynowego. – Mają czarne krzyże! – krzyknęła żona. Na podwórzu zebrali się wszyscy mieszkańcy naszego domu. – Jak to się stało, że już dziś, w pierwszym dniu wojny, aż nad Warszawę przylecieli? – zauważyła ponad siedemdziesięcioletnia staruszka, Maciejewska. Hiobowe wieści spływały jak lawina na nasze głowy, potęgowane przez najdziwniejsze plotki. Zapanowała histeryczna panika. Ludzie rzucili się na sklepy, wykupując wszystko, co w nich było do sprzedania, zwłaszcza produkty żywnościowe: cukier, mąkę itp., a także mydło. I mnie żona wysłała na bazar Różyckiego. Na Targowej panował nieopisany ruch, tłok. Wszyscy latali od sklepu do sklepu, od straganu do straganu, jak obłąkani.

Symeon Surgiewicz

działacz ruchu robotniczego, publicysta

Przekazanie 36. Pułkowi Piechoty Legii Akademickiej w praskich koszarach na ul. 11 Listopada ciężkiego karabinu maszynowego i granatnika ufundowanych przez handlarzy z bazaru Różyckiego, sierpień 1939 r.

Zamykanie sklepów żydowskich na znak protestu przeciwko prześladowaniu niemieckich Żydów, ulica Targowa 45, lata trzydzieste. Szyld reklamuje sklep z norymberszczyzną Moszka Cwibelzafta. Jego właściciel zginął w getcie warszawskim

Matka "Pięknego" gotowała rybę po żydowsku, rosół, piekła chałkę albo strudla. To samo było w domu "Szlamy". Zawsze w piątek wieczorem uroczysta kolacja. Obowiązkowo zakropiona pejsachówką. Ci bardziej wierzący wkładali świeżo wyprane jedwabne chałaty, a na głowę krymkę, taką śmieszną czapeczkę z maleńkim daszkiem. Niektórzy młodzi wkładali czarne spodnie i naciągali na nie białe skarpetki. To był barwny tłum, pełen dziwaków, zaperuczonych starych dam, umorusanych dzieciaków... W Warszawie zostałem tylko 3 dni. Wciąż byłem u „Mordy” na liście. Ale naprawdę zadecydowało to, że Róża chodziła teraz z "Sufitem", "Szlama" założył własną rakietę, Kurczak odsiadywał rok na czerwoniaku, Władek był w wojsku i w sumie poczułem się niepotrzebny… Tak więc ucałowałem matkę i wróciłem do Wilna. Tam też zastała mnie wojna.

Żydzi warszawscy, 1920, w: Olgierd Budrewicz, "Warszawa w starej fotografii", Wydawnictwo BOSZ, Wydanie I, Olszanica 2012, s. 28

Każde ważne wydarzenie, większa sensacja albo zwycięstwo sportowca na arenie międzynarodowej było przez restauracyjnych gości specjalnie czczone. Hucznie oblewano mistrzostwo Europy Antoniego Kolczyńskiego w boksie w kwietniu 1939 r. Knajpy w Warszawie pękały w szwach.
 

Do Warszawy przyjechałem dopiero po roku. Smutna była ta wizyta. Gdy wysiadałem na Wileńskim, zapadała noc. Szedłem na piechotę do domu, a w kieszeni miałem depeszę o śmierci ojca. Akurat wypadały Kuczki i z mijanych bram dochodziły smętne żydowskie zawodzenia. Po podwórkach błądziły tajemnicze światełka, w powietrzu czuło się zapach czosnku, wanilii i gotowanej ryby. Kuczki to żydowskie święto. Na tydzień czy dwa budują oni małe drewniane chatki. Wieczorem palą w nich naftowe lampy, modlą się i śpiewają. Starsi Żydzi, przynajmniej ci, których znałem, byli bardzo wierzący. Przywiązywali dużą wagę do swoich obrzędów. Na przykład szabas. W piątek po dwunastej bazar już zamierał. Wszyscy wcześniej kończyli pracę.

"Ferajniarz"

ur. 1918

Wiesław Wiernicki

pisarz, dramaturg, publicysta i felietonista
 

Antoni Kolczyński po powrocie z USA, prawdopodobnie z żoną, NAC

Tłum kibiców przed Dworcem Głównym w Warszawie wita "Kolkę" po powrocie z USA, 01.06.1938, NAC

Kolczyński postawił na jedną kartę, wiedział, że boli go ręka i wiedział, że trzech rund może nie wytrzymać, chciał walczyć jak najkrócej – 5-6 minut. Wystarczyły 2,5 minuty.
 

Rozeszła się wtedy fama, że za oceanem menażerowie ofiarowywali mu grube dolary, aby przeszedł na zawodowstwo. Gadka! Wzruszył ramionami i wrócił na Targówek. Tam był jego świat. Tam był honorowany, ubóstwiany i... w końcu rozpijany przez złych przyjaciół.
 

Polonia amerykańska rzucała szalami, futrami żeby został, ale Stamm go jednak ściągnął do Polski.

Walka Antoniego Kolczyńskiego z O’Malleyem

Ktoś w końcu zauważył, że z niego byłby bokser, bo jak pan go widział, to on miał długie nogi, długie łapy, szczupłe, jak u kobiety, tylko on był prawdopodobnie trochę bojący, ale jak zabrali go na ring i zobaczyli, że ma dobre uderzenie, to wzięli się za niego, żeby został bokserem.
 

Do boksowania namówiono go "na siłę", w siedemnastym roku życia. Miał za mało wiary w siebie. I to mu pozostało do końca kariery.
 

Urodzony 25 sierpnia 1917 roku w Zdunowie, w powiecie płońskim, wyrastał na warszawskiej Starówce.
 

 

Już jako dziecko przyjeżdżał z ojcem do Warszawy na "Zieleniak". Stary lubił wypić, więc nie za bardzo interesował się berbeciem, zdanym na własną dolę i niedolę. Tolek, podczas takich wypraw do stolicy, sypiał na tyłach straganów, często na kapuście, i jakoś rósł, i dojrzewał, stawał się sprytnym i silnym chłopcem.
 

Zanim trafił do sportu, pedałował po stołecznych ulicach jako "majdaniarz" objuczony plikami gazet. Pewnego dnia "Kolka", pędząc w pośpiechu ze swoim "majdanem", wjechał pomiędzy dwa mijające się tramwaje, zleciał z roweru i o mało nie udusił go rzemień wiążący oba pakunki gazet.
 

Chodziłem na jego walki. On uderzał w ucho przeważnie, jego punkt to było ucho. Cios to miał japoński – uderzał i jednocześnie przekręcał pięść. Tak jakby wyrywało to ucho. Jak ktoś tak dostał, to chodził później zamroczony i "Kolka" go lał. Przed wojną walczył z nieoficjalnym mistrzem świata Jimem O’Malleyem, Amerykaninem. Wyjechał na mistrzostwa jako jedyny polski bokser. Miał wtedy 19 lat. Razem z nim jechał trener Feliks Stamm.
 

Kolczyński wszedł na ring. O’Malley już na niego czekał. Amerykanie byli absolutnie pewni swojego pupila. Do mego rogu podchodzi jeden ze znajomych dziennikarzy amerykańskich i proponuje zakład: "Za 5 dolarów płacę pięćdziesiąt!". Niestety, 5 dolarów było dla mnie zbyt wielką sumą.

Bohdan Tomaszewski

dziennikarz sportowy
 

Jerzy Zmarzlik

dziennkarz

Ryszard Wójcicki

fryzjer

Jerzy Zmarzlik

dziennkarz

Jerzy Zmarzlik

dziennkarz

Aleksander Reksza

dziennikarz

Aleksander Reksza

dziennikarz

Feliks Stamm

trener boksu

Na targu panowali niepodzielnie "bliźniacy" - dwóch braci. Niscy, szerocy w barach, obaj jakby trochę garbaci. Tak ich przynajmniej zapamiętałem. Nosili się elegancko. I to dla nich pracował mój brat. Oficjalnie był przeganiaczem w rzeźni, ale większość czasu spędzał w kawiarni u Wicka na Targowej 27. Tam zawsze można było zastać bliźniaków. Mieli swój stolik, zaraz przy oknie. Nawet kiedy stał pusty, to nikomu innemu nie wolno było przy nim usiąść. Często widziałem ich przez szybę, jak grają w warcaby albo przyjmują jakichś interesantów. Jeden z tych braci, nazywali go "Szmaja", dał mi kiedyś srebrną pięciozłotówkę. Na Różyckim władza była podzielona. Bliźniacy kontrolowali jatki. "Szmaja" ustalał ceny, po jakich sprzedawano mięso, wskazywał dostawców, u których można było się zaopatrywać. Jeżeli zauważyliśmy wieśniaka, który chciał z wozu sprzedać świnię, to biegliśmy do knajpy u Wicka i zaraz szły w ruch gazrurki. Tak właśnie było z tą pięciozłotówką. Kiedyś zobaczyłem, jak chłopaki od Mariana ciągnęły po bruku pokrwawionego chłopa. Rozdarty kożuch, koszula... A Marian stał z boku między furmankami i tylko palił papierosa. Gdy zapytałem go o to, odpowiedział krótko "Takie tu prawo. Jak zobaczysz, że jakiś cham sprzedaje półtusze, to tylko przyjdź i mi powiedz". No i chyba w miesiąc potem przyuważyłem takich dwóch... Pobiegłem do tej knajpy u Wicka i mówię Marianowi, co widziałem. Ten powtórzył to "Szmai". Wszyscy wstali, zapieli płaszcze, a "Szmaja" sięgnął do kieszeni, wyjął gruby czerwony portfel i dał mi srebrną piątkę. "Chodź, pokażesz, który to". Na miejscu otoczyli ich w kółko. To było dwóch Żydów. Chyba ojciec i syn. Obaj w ciemnych zniszczonych chałatach. Przywieźli gdzieś ze wsi wozem poćwiartowanego wołu. Marian podszedł do tego starszego i coś powiedział. Nie dosłyszałem co, ale wszyscy zaczęli się śmiać. A temu Żydowi zaczęły trząść się ręce i zaczął prosić "Nie trzeba, panie, nie trzeba...". A wszyscy dalej się śmiali. Wtedy Marian znowu coś powiedział i syn wziął z furki bat. Stary odwrócił się, podciągnął chałat i wystawił chudy, brudny tyłek, a syn zaczął bić... Cała tandeta na bazarze i tak zwane wyroby kolonialne należały do człowieka, na którego wołali "Kruk". To był wysoki, ciemno zarośnięty facet. Zawsze ponury. U "Kruka" pracował drugi z moich braci - Władek. Raz w miesiącu szli przez bazar i zbierali "gwoździowe". Kto nie płacił, temu zabijano budę gwoździami. Nikt nie śmiał sam zdjąć desek, nikt nie śmiał donieść na policję. Wyjątkiem był sprzedawca książek. Na bazarze był stragan z wymalowanym ręcznie szyldem "Księgarnia i sprzedaż dewocjonalii". Należał do śmiesznego małego człowieczka z przerośniętymi przednimi zębami. Stąd też nikt nie mówił o nim inaczej jak "Królik". Na ścianie była przyklejona gazeta do sprawdzania wzroku, bo "Królik" sprzedawał też okulary. Miał pełen wybór używanych oprawek. "Królik" prowadził również bezpłatną bibliotekę. Każdy, kogo znał, mógł u niego pożyczać książki. Nie było tłumu, bo czytanie w tej okolicy nie było w modzie. Ale ja lubiłem książki. Do dziś pamiętam te tytuły: "Czarny Mendoza i piękna seniorita", "Noc trującej mgły", "Uwiedziona cnota", "Rinaldo Rinaldini"... wydania w miękkich oprawach lub zeszytowe po 2 grosze. Podobno "Królik", jak mu pierwszy raz zabijali budkę, to się popłakał, ale nie z powodu budki, tylko dlatego, że robiły to chłopaki, które jeszcze parę lat wcześniej przychodziły do niego po komiksy. Wszystkim zrobiło się tak głupio, no i chłopaki odpuściły. Ale to był wyjątek. Zresztą nikt się nie buntował. Te opłaty chyba nie były zbyt wysokie, z drugiej strony nie mieli wyjścia. Policja na bazarze to była dekoracja. Istniała niepisana umowa, że tam ich władza nie sięga. Nie do pomyślenia było, żeby zbierający opłaty za to trafił do więzienia.
 

Piosenka więzienna. Jest rzeczą niemożliwą, by nie powiedzieć jednak o piosence, której powstanie i egzystencja wiązała się z tęsknotą za "wolnością kochaną". Język więzienny, mowa, a właściwie żargon dodawał piosenkom poczucia siły, osnuwał przestępcę urokiem tajemnicy, romantyzmu. Taki właśnie język nazywali przestępcy blatną muzyką. Kryminaliści często "wilczą część" swojego życia spędzali za kratkami. Tam właśnie powstawały wiersze i pieśni będące często bohaterskimi rapsodiami opiewającymi życie i czyny "wybitnych bandziorów". Natomiast złodzieje, kryminaliści i cały szeroko pojmowany margines społeczny tłumaczył się wszem i wobec: "Podobno się pali czapka na złodzieja głowie. Lecz gdyby to prawdą na nieszczęście było, Toby z pół Warszawy czapek się paliło."

Zabudowania rzeźni miejskiej na Pradze przy ul. Sierakowskiego ok. 1920-1930, fot. K. Giedroyć, Muzeum Warszawy

Stanisław Wielanek

muzyk

Gdy miałem 17 lat, żyłem już na całego. Zarabiałem naprawdę sporo. Miałem na drogie ciuchy, na knajpy, na prezenty dla dziewczyn, a co zostawało, dawałem matce. Kroiłem tylko na bazarze. To był wspaniały układ, wymarzony. Człowiek wiedział, że nikt z handlarzy go nie przypucuje, że dopóki nie opuści bazaru, jest bezkarny. Mało tego – fakt, że człowiek tam się kręcił, nie był niczym dziwnym, podejrzanym. Rozumie pan, jeżeli by pan codziennie zaczął pojawiać się na Dworcu Wileńskim, to po tygodniu już by pan siedział. A tu nie wzbudzało to niczyjego zdziwienia. Pracowałem na zmianę z "Sufitem", a "Szlama" z Kurczakiem odbierali towar. W końcu wpadłem. Przyciął mnie tajniak na Targowej. W myśli zasady: "złapią cię za rękę, mów, że to nie twoja", do niczego się nie przyznałem. Ale i tak dostałem pół roku. Z Pawiaka przewieźli mnie na Rakowiecką. Trafiłem do celi z samymi urkami. Mogło być źle, pomógł mi przypadek. Zaraz drugiego dnia miałem widzenie z matką. Z pokoju widzeń był widok na spacerniak. Patrzę, a tu stary "Sufit" maszeruje. Posadzili go 2 miesiące wcześniej. Zaraz poszły grypsy i stary wstawił się za mną. Jak wyszedłem, kumple wynajęli całą knajpę i urządzili mi bal na 2 dni.
 

Wielokrotnie się zastanawiałem, dlaczego tak się dzieje, że przestępcy i złodzieje, ludzie powszechnie potępiani doczekali się swoich ballad? Co nieuchwytnego i pociągającego kryło się w postawach tych ludzi, które z cech ich charakterów powodowały, że powstawała legenda, a ludek Warszawy czynił z nich idoli i bohaterów. Sergiusz Piasecki wyrażał się o nich: "Są to ludzie pełni buntu, siły i energii. Są szczodrzy, dobrzy i serdeczni. Zawsze gotowi pomóc słabszym, biednym i chorym. Nie złamią słowa, nie zawiodą zaufania, nie okradną tych, z którymi żyją... W więzieniach i szeregach przestępców jest procentowo więcej istotnie uczciwych ludzi niż w normalnym społeczeństwie… Dureń niedołęga i tchórz może być ministrem, wodzem, artystą i politykiem, nauczycielem, kaznodzieją, lecz nie zawodowym złodziejem. Zawodowy złodziej musi mieć spryt, inteligencję i odwagę". Niepisany kodeks moralny złodziei zabraniał im podnoszenia ręki na kobietę. Oni bili się tylko pomiędzy sobą. Prawdziwy szanujący się z łodziej dbał o swoją brzanę. Nie puszczał jej w miasto, harował na jej zachcianki, zaopatrywał w błyskotki. Pogardzano alfonsami. Dopóki biniawka była wierna, wszystko było dobrze, lecz kiedy poszła w cug, czekała na nią "kosa".
 

Na wiosnę siostra "Pięknego" zaprosiła mnie i "Szlamę" na studniówkę do swojej szkoły. To była taka lepsza szkoła, mieściła się przy Jagiellońskiej, już po drugiej stronie Targowej. Chodziły do niej różne wypomadowane bubki, synkowie zamożnych kamieniczników, którzy zdzierali z naszych matek lichwiarski czynsz, albo właścicieli dużych warsztatów, gdzie nasi ojcowie, gdyby tam pracowali, musieliby się nisko kłaniać, żeby nie dostać kopa w dupę. Poszliśmy we trzech: ja, "Szlama" i "Piękny". Rozróba była już po godzinie. Nie pamiętam, o co poszło. Zdaje się, że najpierw "Szlama" wdał się w jakąś szarpaninę. No i taki cherubinek w blond loczkach, a za nim wataha takich samych mówią do nas "Może szanowni koledzy pozwolą na słówko na zewnątrz". Mówię: "Z przyjemnością, tylko płaszczyki weźmiemy, bo zimno". Stoimy tak przed tą szkołą. Deszczyk lekki kropi. "No i o co chodzi" – pytam. "A no o to, że koledzy tu nie pasujecie" – no i jeszcze coś tam. W każdym razie doszło do krótkiej bójki. Krótkiej, bo "Szlama" założył kastet, a ja wyjąłem gazrurkę. To znaczy taką wąską rurkę zalaną ołowiem, z paskiem na rękę, żeby nie wypadła. Jeszcze tego samego wieczoru przybiegł "Piękny" i mówi, że nie mogę nocować w domu. Cherubinka ze złamanym obojczykiem odwieźli do szpitala, a tatuś – jakiś działacz społeczny – zrobił wielką aferę, ściągnięto do szkoły samego pana przodownika. No, a wszyscy nas znali, byliśmy "na wystawie", musieliśmy na jakiś czas zniknąć. I tak właśnie pojechaliśmy z "Sufitem" do Wilna.

Stanisław Wielanek

muzyk

Stanisław Wielanek

muzyk

Marek Miller

reporter

Miałam koleżankę, której ojciec został na bazarze stróżem. W dni świąteczne pozwalał nam dzieciom się tu bawić. Zsuwaliśmy skrzynki, tworząc z nich coś w rodzaju sceny, i na niej urządzaliśmy własnego pomysłu przedstawienia. Zakamarki bazaru stały się doskonałym terenem do podchodów i gry w chowanego, a alejki między straganami służyły do urządzania wyścigów i gonitw.
 

Dzieciaki się tam zawsze zbiegały i krzyczały za sprzedawcami: "Oranżada na arraku, spirytusie i koniaku. Lody, lody - jedno jajko, kubeł wody!".
 


Często staliśmy na bazarze i obserwowaliśmy szczury, które wychodziły spod budek z mięsem na wybrukowaną kostkę pić wodę z rynsztoków.

Stanisław Wielanek

muzyk

Barbara Jarosławska

kupiec

Często zastanawiam się, skąd się to wszystko bierze. Dochodzę do wniosku, że z biedy. To bieda daje światu grandę. Ci, którzy wyszli z biedy, rzadko się z nią rozstają. Ona ich ściga i pożera, a terror pieniądza czyni człowieka złodziejem. Ale były też wesołe strony tej biedy. Dzięki niej powstały bazary. Ależ tam wesoło było. Wszystkie kapele uliczne wcześniej, czy później tam przychodziły pograć i pośpiewać. Wszyscy tu zachodzili i to nie tylko w celach handlowych, ale także towarzyskich i rozrywkowych. Tak było z "Kolką", czyli Antonim Kolczyńskim.
 

Kiedy zyskał sławę jako bokser, Kolczyński stał się prawdziwą ikoną bazaru Różyckiego.

Stanisław Grzesiuk, moralitet ludowy (anonimowy tekst uliczny)

źródło: Audycja "Bujaj się Fela" Jerzego Skokowskiego z 1962 roku, Archiwum Polskiego Radia

Stanisław Grzesiuk, Ballada o kacie (anonimowy tekst uliczny)

źródło: Audycja "Bujaj się Fela" Jerzego Skokowskiego z 1962 roku, Archiwum Polskiego Radia

Stanisław Grzesiuk (autentyczny, anonimowy tekst uliczny)

źródło: Audycja "Bujaj się Fela" Jerzego Skokowskiego z 1962 roku, Archiwum Polskiego Radia

Zakochałem się w dawnej piosence warszawskiej. Dopiero jednak, kiedy ta piosenka schodziła na ulicę, kiedy nuciła ją każda kucharka, każdy graciarz, dorożkarz, zdobywała ona naprawdę popularność. Ludzie rozczulali się wówczas nad tułaczym losem zwykłych ulicznych opryszków.
 

Nie było dnia, żeby nie dochodziło do bójek. Zapamiętałem to, jak przyniesiono Mariana, mojego najstarszego brata. Wnieśli go do kuchni i położyli na stole. Cały był we krwi. Ojciec blady jak ściana, matka poleciała po sąsiada. Był, co prawda, tylko weterynarzem, ale leczył wszystkich w kamienicy. Marian ledwo przeżył, stracił jedno oko. To były porachunki w rzeźni miejskiej. Bo wtedy to nie bazar był najważniejszy, najważniejsza była rzeźnia na Namiestnikowskiej i targ wołowy. Tam robiono największe interesy, tam chodził prawdziwy pieniądz.

Stanisław Grzesiuk, autentyczna piosenka 20-lecia międzywojennego (anonimowy tekst uliczny)

źródło: Audycja "Bujaj się Fela" Jerzego Skokowskiego z 1962 roku, Archiwum Polskiego Radia

Zaraz, jak to było "Raz pocałuje, raz w mordę bije, i jakoś, chwalić Boga, się żyje". Albo "Przy fontannie, usiadł chłopak przy swojej pannie. I stracił miarę – on ją całował, a ona ukradła mu zegarek". Ja wszystkie kapele lubiłam – czerniakowskie, praskie, no jeszcze i lwowską, i wileńską. W tej praskiej można było tą dawniejszą Pragie widzieć i posłuchać. Można było poczuć, jak to było.

Bazar Różyckiego i jego okolice, Ząbkowska, Brzeska tętniły życiem magicznym. Po tych ulicach i podwórkach kamienic krążyli handlarze, trupy cyrkowe, grajkowie, kapele.

Stanisław Wielanek

muzyk

Olgierd Budrewicz

reporter

Teresa Szejwian

mieszkanka Pragi

Teresa Błaszczyk

mieszkanka Pragi

Okolicznościowe przyjęcie w schronisku weteranów Powstania Styczniowego, aut. NN ok. 1930 r.

Ulica Targowa. Dwudziestolecie międzywojenne. Wejście na Bazar Różyckiego, zbiory potomków Juliana Różyckiego, z: Praga na Starych Fotografiach/Facebook

Administratorem przed samą wojną był Antoni Potocki. Potocki ożenił się z wnuczką Juliana Różyckiego. Znałam go osobiście, piliśmy kiedyś razem kawę u Bliklego. Był ciemnym blondynem średniego wzrostu. Miał szczęście, bo Janina Różycka była bardzo piękna. Miała gruby warkocz ufryzowany tak, jak u Halki. Tej od Moniuszki.

Kupcowa R.

sprzedaje wyroby z wikliny

W 1932 roku prasa donosiła, że los syfonu bazarowego jest zagrożony: "Stary syfon przechylił się nieco, górna część przypomina człowieka z opuszczonym nosem". I dalej zapewniano: "Możemy być spokojni, syfon będzie naprawiony i doprowadzony do porządku". Nadzieje chyba okazały się płonne, zwłaszcza że było to w okresie wielkiego kryzysu. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa konstrukcja owa zniknęła z pejzażu praskiego w latach 1935-1939.

Od Brzeskiej znajdowała się brama prowadząca na bazar Różyckiego i jak się wchodziło tamtędy, to w szeregach stali zawsze Żydzi, mieli masło i jajka w bardzo dobrym gatunku.
 

 

Zawsze panował tu tłok i kurz. Chłopi z wozami tłoczyli się przy wejściu na bazar. Mieli brudne kapoty. Często nosili dwie pary spodni - jedną założoną na drugą. Prosto z furmanek sprzedawali warzywa i owoce. A między furkami wiejskie baby. Cynowane bańki z gęstą śmietaną, kosze z jajami, zawinięte w cienkie szmatki osełki masła, w zatkanych korkiem butelkach domowe żurki, zakwasy... w lato grzyby, jagody, a nawet raki. Wszędzie zapach koni, nawozu, obroku...
 

Chodziłam tam ze służącą zawsze ciekawa, jak ona sprawunki załatwia. Przy bramie zaraz znajdowały się stoiska ze śledziami, trochę dalej dużo warzyw, potem kramy z gotową odzieżą. Ale przede wszystkim to był bazar z artykułami żywnościowymi: owoce, jarzyny, mięso. Przy bramie sprzedawano uliki, żydowskie śledzie w olbrzymich beczkach. Nazwa śledzi specjalnie tuczonych, tłustych.
 

Cała alejka z rybami. Cała alejka - jatki z mięsem. Wszystkie gatunki mięsa. Co pani chciała. Z drugiej strony owoce i jarzyny. Wszystkie owoce przez cały rok. Tu funkcjonował przewspaniały targ i naprawdę te owoce sprzedawano tanio i były świeże. Tam się można było we wszystko zaopatrzyć, czego dusza zapragnęła.
 

Przyjeżdżały na bazar zielarki. Zioła rozkładano na płachtach, na betonie. Dalej stały już budki z ubraniami - ślubne suknie, do komunii, wszystko. Jak pani weszła na bazar, nie musiała pani już nigdzie chodzić. Wracało się do domu z pełnymi zakupami. Towar musiał być świeży. Wiadomo, że smaczniutki. I rzeczywiście, to wszystko przed wojną było ekstra smaczne, bo świeże, żadne mrożonki, żadne podrabianki, bo nie istniała możliwość fałszowania towaru. Od razu się psuł i do widzenia.
 

Kiedyś mama przeholowała, bo handlarz dał cenę masła - dziesięć złotych, a mama mówi: ja mogę dać pięć. To on już tylko oczy duże zrobił: - Pani, a skąd Pani przyszła?! Moja mama mówi: - Z Honolulu. - To idź pani lulu. No to odwróciłyśmy się - ale gdzie tam! Pobiegł zaraz za nami. - Pani, no co, nie dobijemy targu? No co, nie kupi pani u mnie? I zaraz następował powrót z opuszczeniem ceny. I w końcu gdzieś w środku stanęło.
 

Ząb za ząb, że tak powiem, jak nie, to szło się do innego kupca, to ta przekupka wtedy latała, ciągnęła za kapotę tak jak na targu w Konstantynopolu, w Stambule, że jak klient interesuje się czymś, ale mu cena nie odpowiada, to sprzedający, oczywiście, zawraca i obniża cenę. Moja ciotka, Wołczyńska, miała dużą budę na bazarze. Budę z odzieżą damską, męską, dziecięcą. Można powiedzieć, iż utrzymywała z tego całą moją rodzinę. Bardzo dobrze jej się powodziło. Mieszkała na Kępnej. Miała dwie służące. Jeszcze przed okupacją zatrudniała też krawcowe i hafciarki, które haftowały monogramy na bieliźnie. Od tej ciotki miałam sukienkę na komunię.
 

Tam na bazarze mogłaś iść głodna, wyszłaś najedzona, poszłaś boso, wyszłaś ubrana, tam wszystko się kupiło, od a do z, od koszuli, jak się mówiło, od majtek do, do... futra.

 

Szczególnie wryły mi się w pamięć ubrania i mundury. Żydowskie chałaty, długie wojskowe palta białych Rusków - tych, co zbiegli z Sojuza. Szyte ze sztywnego materiału, trudnego do rozpięcia, mundury stacjonującego przy ulicy 11 Listopada pułku piechoty. Ciemne płaszcze kolejarzy - na Brzeskiej mieszkało dużo kolejarzy. Eleganckie surduty wszelkiej maści farmazonów, tych, co zawsze mieli do zbycia rodzinną biżuterię lub inną "okazję". Jednym z lepszych w tej branży był podobno ojciec "Pięknego". Podobno, bo poznałem go dopiero pod koniec trzydziestego piątego roku, kiedy wyszedł z okazji amnestii. Odsiadywał jakiś strasznie długi wyrok. Wydał go jego najlepszy wspólnik, a poszło właśnie o matkę "Pięknego". "Piękny" nie chodził na robotę. Czasem stał na lipie albo zaniósł towar, ale na robotę to nie... Po prostu go to nie ciągnęło. On musiał być w centrum uwagi, uwielbiał, kiedy wszyscy się na niego gapili. Zawsze miał przy sobie lusterko, grzebień, co pięć minut poprawiał fryzurę, co dziesięć czyścił buty. Ale to, czegośmy "Pięknemu" najbardziej zazdrościli, to powodzenia u dziewczyn. Wszystkie się za nim oglądały. W lato często chodziliśmy na "kozaki". To były łąki po ruskich koszarach. Był bimber, dziewczyny. "Piękny" zabierał gitarę, bo do tego wszystkiego on ładnie śpiewał. Leżeliśmy tam na słońcu, w trawie. Świat gdzieś się toczył, a tu tylko brzęczały pszczoły. Kochałem się w siostrze "Pięknego", Róży. To była chyba najładniejsza dziewczyna na Brzeskiej. Pachniała słodyczami. Dosłownie słodyczami, bo często pomagała matce, która na bazarze trzymała kram z grecką chałwą, czekoladą i cukierkami. Róża miała świetne balkony, no i pięknie się całowała. Nie zamykała oczu, tylko patrzyła. W 3 lata później w obozie koncentracyjnym Niemcy spalili ją żywcem.

Bazar Różyckiego w październiku 1935 r. Wejście od ul. Ząbkowskiej; prywatne archiwum Zdzisława Różyckiego

Hanna Sujecka

mieszkanka Pragi

"Ferajniarz"

ur. 1918

Anna Gulmantowicz

mieszkanka Pragi

Jadwiga Konarska

mieszkanka Pragi

Ryszarda Zielińska

mieszkanka Pragi

Hanna Sujecka

mieszkanka Pragi

Zofia Bogucka

mieszkanka Pragi

Anna Gulmantowicz

mieszkanka Pragi

Butelki Haberbuscha

Cmentarz żydowski na Bródnie, rodzina przy grobie Hudesy Brmer, zapewne koniec 1938 roku

Pamiątowe zdjęcie ślubne rodziny żydowskiej

Na bazarze Różyckiego funkcjonowała jatka, która należała do Jankiela i Rywki Celnikierów. Ludzie ci nie szczędzili swego czasu, serca i pieniędzy na niesienie pomocy ludziom, którzy tego potrzebowali: a to biednej rodzinie na szabat, a to ubogiej pannie młodej. Zaopatrywali w lekarstwa i udzielali wsparcia na różne sposoby. Celnikerom się nie odmawiało, gdyż wszyscy wiedzieli, że robią to na większą chwałę niebios. Rywka i Jankiel Celnikerowie niejednokrotnie zaniedbywali swoje interesy, by móc nieść pomoc ubogim, potrzebującym pomocy ludziom.
 

Na Brzeskiej 60% mieszkańców to byli Żydzi - wszystko handlowy naród. Bazar Różyckiego obsługiwali ze wszystkich stron. Jedna trzecia to Polacy, a dwie trzecie handlowców to byli Żydzi.
 

 

Mieszkałam na Targowej 32 - w żydowskiej kamienicy, gdzie na podwórku stawały kuczki i odprawiano nabożeństwa po żydowsku. Miałem serdeczne przyjaciółki - trzy Żydówki - w mojej klasie, cudowne dziewczyny. Nie czułam żadnej rozbieżności między sobą a tymi moimi żydowskimi koleżankami. Na bazarze to się nawet szukało stoisk żydowskich, bo były tańsze.
 

Wiedziałam jak wyglądają Nalewki, dzielnica żydowska. Nie patrzyłem na to, jak na coś egzotycznego, u mnie w domu nie uprawiało się żadnego antysemityzmu ani filosemityzmu. Żydzi byli dla mnie takimi samymi ludźmi jak wszyscy, tyle tylko, że odmiennymi w swych obyczajach, w swej kulturze, zachowaniu, języku. Z domu wyniosłem otwartość, nie patrzyłem na Żydów jak na jakieś egzotyczne motyle.
 

Od końca XIX stulecia do października 1940 roku Praga była drugim co do wielkości - po Dzielnicy Północnej i Nalewkach - skupiskiem warszawskich Żydów. W latach 30. społeczność ta stanowiła 45-50% ogółu mieszkańców kwartału zabudowy okalającej bazar Różyckiego: Targowej, Brzeskiej i Ząbkowskiej nazywanej "praskimi Nalewkami". Kwitło tu życie religijne.
 

Cadykowie, rabini, chasydzkie sztible, stowarzyszenia dobroczynne i jesziwy... Na Pradze największy wpływ mieli chasydzi z Góry Kalwarii, Kocha i Aleksandrowa Łódzkiego. Dawni mieszkańcy Pragi pamiętają cadyka z Kazimierza Dolnego vel Dawida Tauba, cadyka Lenstera, będącego potomkiem świętobliwego Mendela z Kocha i pomniejszych cadyków. Oprócz sztibli były też praskie domy modlitwy, gdzie młodzież dzień i noc siedziała nad książkami. Studiowano także na ulicy Brzeskiej, na Targowej 45, a później na ulicy Targowej 21 (w podwórzu Michaela Szenkera). Na Brzeskiej były także bożniaki, gdzie prosty lud odmawiał psalmy i zgłębiał rozdział Tory, którego czytanie przypada na bieżący tydzień. Stałymi bywalcami byli tam masarze, handlarze, rzemieślnicy, robotnicy i prości Żydzi.(2)

Warszawscy Żydzi, w: Jarosław Zieliński, "Przedwojenna Żydowska Warszawa. Najpiękniejsze fotografie", Wydawnictwo RM, Wydanie I, Warszawa 2012, s. 110-111

Mandel Margines

publicystka

Tadeusz Liszka "Gryf"

Zgrupowanie "Żywiciel" pluton 230, mieszkaniec Pragi

Anna Wartenberg "Nina"

batalion "Oaza", mieszkanka Pragi

Marek Nowakowski

pisarz

Janusz Sujecki

varsavianista, historyk, publicysta

Awigdor Fridman

publicysta

No i raz przyszło dwóch aktorów kupić sobie jakąś nadzwyczajną walizkę na podróże, ze świńskiej skóry. Patrzą, ale takiej nigdzie nie ma. Stanęli zmęczeni i jeden z nich mówi: "Nie, nie dostaniemy tego. Nie, nie, nie, nie dostaniemy, wątpię, wątpię". Nagle wychodzi Żyd: "Przepraszam bardzo, u mnie jest 'świeże wątpię' ".
 

Żyd zawsze mówił: panie, siadaj pan, jak tu nie ma tego, co pan chce, to ja panu przyniosę. On nie odpuścił, jak zobaczył klienta. Wiedział, że on musi kupić. Mieli do tego głowę. Mnie ich śpiewy, ich kultura żydowska się podobała. Bo oni mieli w sobie więcej jak warszawiacy tego dowcipu, tego humoru. I prażanie się od nich uczyli tej wesołości. Bazar Różyckiego był wspaniały z tego powodu. Żydzi potrafili klienta rozbawić i zabawić. "Nie ma jak u mnie, nigdzie pan tak nie kupi!" No, tak umieli zachwalać, że to się nie da opowiedzieć. I naprawdę wszystko wyłożyli. I nie wypuścili klienta, dopóki towar się nie sprzedał.

Ryszarda Zielińska

mieszkanka Pragi

Teresa Szejwian

mieszkanka Pragi

Handlarz starzyzną Żydek; 1957; rys. Jerzy Zaruba; źródło: Aneta Bukowska / Galeria Stara Praga

Większość ludzi myśli, że u doliniarza najważniejsza jest biegłość ręki. Nieprawda, najważniejsza jest spostrzegawczość. Trzeba umieć wybrać klienta: po pierwsze – czy ma hajc, po drugie – czy nie jest "elektryczny". To znaczy... no wie pan, jednego pan dotknie i nic, a drugi od razu podskoczy. Trzeba dobrze obserwować otoczenie – czy ktoś nie obcina, gdzie idą blacharze, czy klient jest sam czy z kimś. Trzeba umieć przewidzieć drogę odwrotu dla "odwodu", jeżeli pracuje się w grupie, lub drogę ucieczki, jeżeli jest się samemu. Bo znacznie trudniejsze od samej kradzieży jest odejście. Trzeba w mgnieniu oka spojrzeć wszystkim w twarz. Jeżeli ktoś "przyciął" i widać, że będzie reagował, a to można poznać z twarzy, to trzeba błyskiem zwrócić towar. Setki razy rezygnowałem z roboty, bo nie było dobrego odejścia. Setki razy otworzyłem już faceta, setki razy miałem już towar między palcami i rezygnowałem... Umiejętność szybkiego patrzenia to podstawa. Wtedy, gdy pierwszy raz wpadłem, stary Lejba nie złożył żadnej skargi, bo na swojego nie wolno złożyć skargi. Bo tam u nas nie było podziału Żydzi – Polacy, tam był podział na swoich i nie swoich. Swoi – wiadomo, ci co tam mieszkali, nieswoi – to cała reszta.
 

Funkcjonowało wówczas na Pradze paru "niebieskich ptaków", nazwiska niektórych pamiętam do dziś: Rabin Pankiewicz, Jankele Wojler, Abracham Cholewiarz, Icchok Chumek, Mosze Cukerman, Mordche Mandele, Szlamie Chazer (herb świnia). Swoją robotę zaczynali od tego, że widząc porządnego chłopaka spacerującego z dziewczyną, krzyczeli za nim i grozili: "Ty, frajerze, to nasza dziewucha". Jeśli młody człowiek z miejsca zapłacił wykupnego – nazywało się to pretensje gelt – pozwalali im iść dalej. Ta "chewera" zajmowała się również paserstwem. Kupowali wszystkie kradzione rzeczy.
 

Wychowałem się na Szmulkach, gdzie większość stanowili Żydzi. Przeważnie Polaków w kamienicy mieszkało dwóch, trzech – dozorca, czy inny biedniejszy. A na bazarze przed wojną to handlowało może 5-10% Polaków, a tak to wszystko żydowskie budki stały - 90%.(3)
 

To byli najlepsi kupcy świata. Wszyscy o tym wiedzieli i dlatego chodziło się we dwoje, żeby ktoś oglądał przód i tył.


 

"Panie tramwajarz, poczekaj pan" – mówi Żyd do mojego ojca. "Ja mam dla pana garniturek. Specjalnie on tu czekał na pańskiego syna". Więc przymiarka wyglądała w ten sposób, że Żyd stawiał delikwenta przed lustrem. Z tyłu pociągał za marynarkę, tu pogłaskał, tam pogłaskał. "Widzisz pan jak pasuje?" Potem odwracał klienta i ta sama historia z tyłem. A że był za długi? To na wyrost, bo zwykle chłopak rośnie. Jak sprzedawca zaproponował ojcu cenę, to tata dawał połowę. Oczywiście wybuchały krzyki, zaklinanie się na żonę, na dzieci. Kończyło się tak na 60% ceny wywoławczej i towar sprzedawano. Zresztą, jakby przyszedł kupujący i gdyby zapłacił tyle, ile kupiec chciał, to byłaby to podejrzana transakcja.

Abraham Królicki

mieszkaniec Pragi

Ryszarda Zielińska

mieszkanka Pragi

Tadeusz Szurek

żołnierz AK, mieszkaniec Pragi

"Ferajniarz"

ur. 1918

Stefan Kłyszewski

kupiec